Artykuły

Kapiące ścieki, rzyganie i inne gry rodzinne

Spektakl działa jak szwajcarski zegarek - choć ten bezlitośnie precyzyjny mechanizm produkuje opowieść być może nieco zbyt oczywistą - o "Szarańczy w reż. Natalii Sołtysik w Teatrze Ateneum w Warszawie pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.

Natalia Sołtysik swój kolejny spektakl - po dyplomie w Teatrze Współczesnym ("Szafa" na podstawie jednoaktówek Yukio Mishimy) - wyreżyserowała ponownie w Warszawie, tym razem w walczącym o nowy wizerunek Teatrze Ateneum. "Szarańcza" Biljany Srbljanović, podobnie zresztą jak "Szafa", to spektakl reżyserki chłodnej i precyzyjnej. Spektakl uwodzący ruchem scenicznym, grą teatralnymi formami i świetną scenografią Izabeli Wądołowskiej. Spektakl działający jak szwajcarski zegarek - choć ten bezlitośnie precyzyjny mechanizm produkuje opowieść być może nieco zbyt oczywistą.

Oto obserwujmy wyraziste zderzenie dwóch pokoleń - ukształtowanego przez poprzedni ustrój pokolenia 60+, oraz pokomunistycznego pokolenia trzydziestolatków. Zderzenie starych i młodych. Starzy nie chcą pomagać młodym, właściwie nawet o nich nie myślą, młodzi nie chcą od starych nic poza pieniędzmi, oddalając wszelkimi siłami widmo własnej starości. Antagonizm na miejsce symbiozy. Wszyscy pozamykani we własnych światach i pragnieniu ugrania prywatnych interesów. Sołtysik zbiera prowadzone równolegle historie w jednym porządku - rozstawione na scenie stół, kanapa, telewizor i sedes służą wszystkim jednocześnie. Różnorodność jest zatem pozorna, a prowizoryczny dom może posłużyć za domy wszystkich bohaterów, bo dzieje się w nich tak naprawdę dokładnie to samo - mentalna rzeźnia przeprowadzona na starości przez ogłupiałą, bezmyślną (i już wcale nie taką młodą) młodość. Scenografia gorzko podbija sensy - na całej wysokości i całej szerokości sceny rozpościera się pozakręcana, metalowa rura kanalizacyjna, z której gdzieniegdzie wyciekają nieczystości, z tyłu widzimy jeszcze ogromną asfaltową jezdnię z wyeksponowaną metalową studzienką. Ścieki tu, ścieki tam - tyle po domowym ognisku. Od tych rodzinnych toksyn najwyraźniej zbiera się na wymioty - ciała młodszych domowników wyginają się od czasu do czasu w rytmicznych konwulsjach. Rytmicznych, bo zagarniętych przez konwencję komedii, przez stylistykę mechanicznej gry i nadekspresyjnego gestu, w których uwięziła aktorów reżyserka - pozbawiając bohaterów choćby śladu podmiotowości i jednocześnie ukrywając pod marionetkową powierzchnią ich paniczny strach.

Nie strach przed starością organizuje jednak tę rzeczywistość, tylko, dużo pojemniejsza, obawa przed jakąkolwiek zmianą, przed upadkiem przestającego funkcjonować status quo tego statycznego świata. Starzy/młodzi, komunizm/demokracja, przeszłość/teraźniejszość - oto wypracowany milczeniem układ, który właśnie zaczyna się sypać. Młodość powoli przestaje być młodością (tym agresywniej atakuje starość i tym silniej normatywizuje samą siebie), orędownicy humanistyki i demokracji nagle napotykają zarzuty "współpracy", są zmuszeni rozliczyć się z grzechów młodości, a przechowany z poprzedniej epoki klarowny podział my/oni powoli przestaje wystarczać. Robi się agresywnie i nerwowo.

Nerwowo, bo oto ktoś beztrosko przecina wszystkie te podziały. To Nadeżda - jej naiwnie radosne spojrzenie na świat nieco bezczelnie ignoruje kategorie, które służą wytworzeniu statycznych tożsamości pozostałych bohaterów. Nadeżda jest postacią poza historią i ideologią (z dziecinnym zaangażowaniem opowiada anegdotę o babci, która była "i u czetników i u partyzantów", nie rozumie (!) pytania o współpracę z tajnymi służbami), poza pokoleniem (nikt nie potrafi ocenić jej wieku, sama mówi o sobie "stara maleńka") i poza społeczeństwem (nie ma rodziny i znajomych - nie odgrywa żadnej z podstawowych społecznych ról). Ubrana jak sierotka, w grubą wełnianą sukienkę i wielką czapkę, wyraźnie nie pasuje do reszty. Grająca ją Izabela Kuna milcząco przypatruje się wszystkim wydarzeniom, siedząc na proscenium, by nagle dynamicznym biegiem, rozgorączkowanym chodzeniem i radosnym gadulstwem wytrącić pozostałych z bezpiecznego bezruchu. Kuna w jednej chwili jest naiwną dziewczynką, w drugiej dojrzałą kobietą - perlisty śmiech w mgnieniu oka zmienia w płynące po policzku łzy. Potrafi kwadrans przesiedzieć bez drgnienia, by nagle wykonać kilka dzikich ruchów szamana i rozruszać całą scenę. W świetnej, dynamicznej i skondensowanej, końcówce spektaklu - kiedy wszyscy starzy już umarli, a przywilej młodości został siłą rzeczy przekazany kolejnemu pokoleniu - Nadeżda tańczy, a tańcząc muska delikatnie wszystkich wokół siebie, jakby zaszczepiała im wizję nowego świata. I oto udaje im się stworzyć nowy język - język marzenia. Jego wypowiedzeniu posłuży użyta po raz pierwszy w spektaklu projekcja - widać na niej morze i spienione grzbiety fal. To, oczywiście, marzenie tanie i sentymentalne, ale nie zmienia to podstawowego sensu zakończenia - można pomyśleć inną rzeczywistość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji