Piece bien faite w marmoladzie
PEWIEN szlachcic rzymski, nazwiskiem de Fredis, grzebiąc w styczniu 1506 roku we własnej winnicy, dokopał się wspaniałej rzeźby marmurowej przedstawiającej starszego pana i dwóch młodzieńców oplecionych przez gigantyczne węże. Znając modną wśród współczesnych dostojników pasję do antyków, zaproponował on Juliuszowi II znalezisko za tłustą pensję roczną. Papież szybko dobił targu i w ten sposób, minimalnie naruszona przez czas, "Grupa Laokoona" znalazła się w Watykanie. Drobne ubytki w świetnym dziele polecono uzupełnić samemu Michałowi Aniołowi, lecz ten odmówił, czując się niegodnym poprawiania tak znakomitego dzieła. Podobnych skrupułów nie mieli skromniejsi talentem artyści: Cornacchini i Montorsoli, którzy w XVIII wieku dorobili brakujące ramiona i ręce, dzięki czemu "Grupa" wyglądała "jak nowa". Może dlatego też zwróciła na siebie uwagę napoleońskich szabrowników, którzy zabrali ją w 1796 roku, jako wojenne trofeum, do Paryża. Dopiero po upadku cesaraa, w 1815 roku, udało się papieżowi odzyskać ją. Wróciła do Watykanu i tam znajduje się do dziś dnia, tam też jej "calco in gesso" czyli odlew gipsowy miał okazję podziwiać bohater sztuki Różewicza "Grupa Laokoona".
"Grupa ta - pisał w jednym ze szkiców Tadeusz Różewicz - miała być rzeźbą w marmoladzie. Nie w marmurze, nie w gipsie, ale w zwyczajnej marmoladzie. Miała to byt degrengolada estetów i pseudonowatorów wyrzeźbiona w marmoladzie. Miała to być "kloaka maxima" zdechłej estetyki. Ale w trakcie "pracy nad sztuką" ręka dramaturga racząła kleić z marmolady jakieś "postacie", zaczęła kleić "akcję". Teatr (ten "prawdziwy") upominał się o swojeprawa i powstała prawie prawdziwa komedia z dekoracjami i przerwą. Z marmolady wylazło grono postaci. Gdyby się bodaj "rozlazło".
Jeszcze dalej, przeciw pierwotnemu zamysłowi autora, poszła inscenizacja "Grupy Laokoona" w Teatrze Współczesnym. Reżyser uczynił wszystko, aby z różewiczowskiej marmolady uklepać "piece bien faite" czyli "sztukę dobrze zrobioną". Na wzór francuskiej komedii bulwarowej, jednej z tych doskonale skomponowanych, zabawnych, zgrabnych, lecz pustych fars. Przerabianie Różewicza na Caillaveta jest zajęciem może pasjonującym, na pewno trudnym, lecz czy celowym...? Czy sensownym...?
"Grupa Laokoona" została napisana w roku 1961 i odnosiła się do wyraźnie określonej epoki. Naładowana została obyczajowością tamtych, "granicznych" dla wielu pojęć, wartości i postaw, cza sów. Próba przeniesienia tego wszystkiego we współczesność, w dzień dzisiejszy - zawodzi. Aktualizacja chybia, bo nie wiecznie żywym problemom komedia została poświęcona. A więc reali- zator szuka ratunku w groteskowości, w ciągnięciu za włosy farsowości i demonstrowaniu jej na scenie. W końcu i widownia się śmieje, lecz jest to śmiech, jak na farsie, płyciutki. Śmiech, że ktoś się boi celników, że pani domu coś się przypala, że dziadzio lata do ubikacji, że młodzieniec wydmuchuje baloniki z gumy do żucia itd. itp. W sumie bulwarówka na lato, tyle że opakowana w tekst Różewicza.
W XIX wieku najznakomitsi aktorzy warszawscy - gwiazdy Rozmaitości - odnosili niezwykłe sukcesy w trzeciorzędnych bulwarówkach importowanych głównie z Paryża. We Współczesnym powtórzono stosowany wówczas zabieg obsadowy, powierzając prowadzące role w "Grupie Laokoona" tak świetnym artystom jak: Zofia Mrozowska (Matka), Henryk Borowski (Dziadek) i Wiesław Michnikowski (Ojciec). Oni to, ich talent, ich koncertowa gra zapewnią spektaklowi niewątpliwe i długotrwałe powodzenie u publiczności. Sięgające daleko poza okres letni, na który zazwyczaj przeznacza się takie pozycje.
Zofia Mrozowska - aktorka obdarzona niezwykła kulturą sceniczną, zasobna w świetny warsztat, aktorka, którą przywykliśmy oglądać w rolach dramatycznych - tym razem pokazała, jak wielką siłą komiczną dysponuje. Jak ostrożnie potrafi nią operować, jak sprawnie omija mielizny błazenady, jak leciutko i wyraziście zarazem rysuje sytuacje. Myślę, że warto byłoby tę znakomitą artystykę pokazywać w komediowym repertuarze. Zwłaszcza w komedii klasycznej. Henryk Borowski należy do aktorów, o których trudno mi pisać obiektywnie, tak wysoko bowiem stawiam jego kunszt, tak pasjonuje mnie jego gra.
I tu zabłysnął on pełnią swego talentu, na który składa się nie tylko wielka dyscyplina, znakomite oponowanie zawodu, ale także jakaś ujmująca skromność. Artysta ten nigdy nie wypychając swej roli na plan pierwszy, zawsze przecie koncentruje naszą uwagę, wiąże nasze emocje, odkrywa przed nami nieznaną prawdę o człowieku. Tym razem jest to prawda o ludzkiej starości.
Wiesław Michnikowski - przez lata ukazywał nam bohaterów z rodu, którego protoplastą jest wielki Charli Chaplin. Od pewnego czasu bliższym jest wzoru z Gałczyńskiego: owego zakatarzonego inteligenta. I w tej inkarnacji oglądamy go we Współczesnym. Jest to świetnie, logicznie, a rów nocześnie bardzo śmiesznie zbudowana rola.
Reszta wykonawców sekunduje z talentem znakomitej trójce gwiazd.