Galeria figur gipsowych
"Grupa Laokoona" na pewno nie należy do najlepszych sztuk Różewicza. W dodatku w swej aktualnej warstwie satyrycznej w niejednym się postarzała, stała się niemal historyczną; trzynaście lat, które minęły od jej napisania, to przy dzisiejszym tempie cała epoka. A jednak przedstawienie w Teatrze Współczesnym, precyzyjnie poprowadzone przez Zygmunta Hübnera i wybornie zagrane przez aktorów jest bardzo zabawne. Śmiechu co nie miara i śmiech to bynajmniej nie pusty, w swym głównym ataku godzi w niebłahe problemy naszej współczesności.
Sam Różewicz wyznał, że zaczął pisać tę drugą po "Kartotece" swą sztukę jako protest przeciw współczesnemu teatrowi, a potem poszedł na kompromis z tym teatrem: "Grupa Laokoona" miała być rzeźbą w marmoladzie. Nie w marmurze, nie w gipsie, ale w ordynarnej marmoladzie. Miała to być degrengolada estetów i pseudonowatorów wyrzeźbiona w marmoladzie. Miała to być "kloaka maxima" zdechłej estetyki.. Ale w trakcie "pracy nad sztuką" ręka dramaturga zaczęła kleić z marmolady jakieś "postacie", zaczęła kleić "akcję". Teatr (ten "prawdziwy") upomniał się o swoje prawa i powstała prawie prawdziwa komedia z dekoracjami i przerwą".
Powstał twór hybrydyczny - niemal komedia obyczajowa i ostrą satyrą środowiskową, ale właściwie bez akcji, złożona z kilku obrazków scenicznych o charakterze skeczów. Mogłoby ich być więcej, lub mniej, nie wpłynęłoby to na kształt czy też bezkształt całości. Cóż z tego? Ponarzekamy na ta słabizny, a potem przyznamy, że bawiliśmy się doskonale. I nie tylko może wyśmianiem owego bankructwa sztuki, zdechłej estetyki - to sprawy już nieco przebrzmiałe, choć nie całkiem. Bardziej uderza inna sprawa arcyaktualna. Zalew wytartych szablonów języka, jakim mówi się i myśli. Młynek frazesów, które nic nie znaczą czy też przestały już cokolwiek znaczyć. Bełkot wytartych banałów, poza którymi nia ma żadnej treści, i które na każdą sytuację życiową mechanicznie dostarczają gotowych formułek dotyczących sztuki, historii, polityki, moralności, wychowania - wszystkiego. Różewicz nie daje ani parodii, ani karykatury. Po prostu w obiegowe rozmowy włącza prawdziwe cytaty z życia i literatury i na ich napędzie dopiero wjeżdżamy w krainę absurdu. Ludzie niczego nie umieją tu powiedzieć "własnymi słowami", są nieautentyczni jak gipsowe odlewy Grupy Laokoona i nawet kiedy domagają się autentyczności czynią to nieautentycznymi, przejętymi szablonami.
Ten obsesyjny język formułkowy w sztuce Różewicza też się nieco zestarzał. Reżyser, gdzie się dało, zaktualizował go, tu skreślił, tam zmienił, ówdzie uzupełnił. Poza tym pozostał wierny wskazówkom autora, nie bawił się w absurdalne udziwnienia, dał obrazki oparte na gruncie rzeczywistości i grane na serio, przez co ich komizm występował tym mocniej. Również scenografia Jana Banuchy trzymała się ram realizmu.
Nadzwyczajny w tej nieodparcie komicznej grze na serio był tercet aktorski: Henryk Borowski (Dziadek), Wiesław Michnikowski (Ojciec), Zofia Mrozowska (Matka). Dzielnie towarzyszył im Piotr Zaborowski jako 17-letni Syn. Nie jego wina, że jako przedstawiciel dzisiejszej młodzieży wypadł nieprawdziwie. W tym najbardziej sztuka Różewicza nabrała posmaku historycznego. Taka była młodzież w pokoleniu, które dziś dochodzi do czterdziestki i do stanowisk kierowniczych. Także wszystkie postacie epizodyczne udały się znakomicie, każde do zapamiętania.