Artykuły

Psychodrama Ireneusza Iredyńskiego

Jacob Levy Moreno, pochodzący z Rumunii, absolwent uniwersytetu wiedeńskiego zaobserwował, że dzieci improwizujące zabawy-gry, dotyczące ich życiowych problemów, poddają się skuteczniej zabiegom wychowawczym, a nawet kuracji w przypadkach leczenia psychiatrycznego. W 1918 roku założył on w Wiedniu Teatr Spontaniczny, który obok improwizowanych przedstawień dotyczących spraw znajdujących się w centrum zainteresowania opinii publicznej, prowadził także działalność terapeutyczną. Tak zrodziła się psychodrama. Polega ona na układaniu przy współudziale pacjentów scenariuszy ich własnych życiorysów i odgrywaniu ich. "Wytwarza to - twierdzi Moreno - uzdrawiający efekt nie u widza, ale u twórcy-aktora, który przedstawia dramat i w tym samym czasie uwalnia się od niego." Po kilku latach Moreno wyemigrował do USA i tam zaczął wielką, światową karierę. Dziś leczenie psychiatryczne przy pomocy owego szczególnego teatru własnego życia czyli psychodramy należy w wielu krajach do arsenału środków konwencjonalnych.

W opublikowanej przed dwoma laty, a obecnie wystawionej przez Teatr Współczesny sztuce Iredyńskiego "Sama Słodycz" - autor prezentuje coś w rodzaju psychodramy na odwrót. To znaczy nie leczącej, nie uzdrawiającej, ale pogrążającej jej uczestników (a także i widzów) w tym głębsze kompleksy, obsesje i zahamowania. Zabiegu - z piekła rodem - dokonuje Iredyński na grupie zamkniętych w sanatorium gruźlików. Ludzi o pokręconych życiocysach, obarczonych balastem niepowodzeń, rozhisteryzowanych, wytrąconych z życia i równowagi przez trawiącą ich chorobę. Psychodrama, której dokonują na sobie wzajem, sprawadza się do aktów brutalnej przewagi, pastwienia się, poniżania człowieka. Ale nie rozładowuje to brudnych, sadystycznych lub masochistycznych instynktów bohaterów dramatu, lecz obezwładnia ich wobec przemocy, pogłębia cierpienia, wzmaga lęki... Jak szkodliwy okazuje się ten zabieg dla biednych suchotników Iredyńskiego - dowodzi finał "Słodyczy", jak przykry jest dla nas - widzów, można przekonać się na własnej skórze opuszczając teatr.

Do psychopatii i seksualizmu dorzuca jeszcze autor podteksty filozo-ficzno-społeczne poświęcone istocie władzy. Powtarza on modną przed kilkunastu laty tezę o deprawującym charakterze władzy, dodając myśl własną, że każdy następny władca jest gorszym, bardziej perfidnym, bezwzględnym i okrutnym od poprzedniego. "Czarne światło", o którym się tyle mówi w sztuce, omiata nie tylko scenę i widownię, ale omiata otaczający nas świat. Nawet otwarcie okien jest tu symbolem zagubienia i śmierci, a nie okazją do przewietrzenia zamkniętej społeczności i rozjaśnienia sytuacji. Piekło odnosi sukces totalny.

W tej budzącej wiele oporów sztuce, którą trudno zapisać do celniejszych dzieł wbitnego pisarza Ireneusza Iredyńskiego. w tym nazbyt rozciągniętym dramacie (by nie wspominać już o dłużyznaeh i monotonii inscenizacyjnej) - jest kilka znakomicie zagranych ról. Przede wszystkim kreacja Tadeusza Łomnickiego (Mistrz Ceremonii). Ten świetny aktor o mistrzowsko opanowanym warsztacie, miewa niekiedy ciągoty do nazbyt wyraźnego eksponowania swej perfekcji technicznej. Tu jest on uosobieniem prostoty, skupienia, surowości gry. Bezpośredniość i autentyzm Łomnickiego są najwvższej próby. Jedynie jego wirtuozeria ratuie najsłabszy, drugi akt sztuki, jedynie jego prawda zostaje do końca wybroniona. Ale jest to tylko zwycięstwo aktora, samego aktora, wbrew i tekstowi, wbrew inscenizacji. Barbara Wrzesińska (Kobieta IV) zgodnie z dramatem gra na histerycznej nucie. Szkoda, że reżyser pozbawił ją obecnej u Iredyńskiego ludowości. Aktorka ma jednak kilka znakomitych scen, raz jeszcze dokumentuiąc wysoką rangę swej sztuki, zwłaszcza tam, gdzie broni swą bohaterkę przed strąceniem jej w przepaść absurdu.

Ostro, charakterystycznie, bardzo sugestywnie zagrał prymitywnego osiłka (Meżczyzna IV) Stefan Friedmann. Ustrzegł rolę zarówno przed rodzajowością taniego humorku, jak i symboliką diabolizmu. W tytułowej roli wystąpiła Stanisława Celińska. Stworzyła ona postać interesującą, zbyt wcześnie może odsłoniła drugie dno. Nie słodkie już, lecz zaprawione goryczą i metalicznym posmakiem krwi.

Istnieie taka stara, medyczna zasada: primum non nocere. To znaczy przede wszystkim nie szkodzić pacjentowi. Obawiam się, że Iredyński zapomniał o niej aplikując nam swoją psychodramę o samej słodyczy.

"SAMA SŁODYCZ" - Ireneusz Iredyńskl, reżyseria Zygmunt Hübner, scenografia - Jan Banucha, Teatr Współczesny, Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji