W teatrze jak w życiu
OJCIEC - Jeśli zamierzasz mówić z Ojcem nie stój bokiem. Zwykły szacunek wymaga, żebyś stał przodem.
SYN - szanuję.
OJCIEC - Jeśli szanujesz to nie patrz zezem... chcę z Tobą pomówić o Twojej przyszłości. Przez dwadzieścia pięć lat z matką stawałem na głowie dla Ciebie, a Ty nie umiesz stanąć jak człowiek..."
Tadeusz Różewicz "Grupa Laokoona".
Wychodziliśmy z teatru szczerze ubawieni. Chociaż czuliśmy się trochę jak po odwiedzeniu lunaparkowej "beczki śmiechu". W kolejnych lustrach oglądaliśmy nasze twarze, sylwetki, ogromnie śmieszne, ale i niepokojąco pobrzydzone. Oczywiście wiemy, że nie mamy ani takich grubych, krótkich nóg, ani wielkiej, stożkowatej głowy, ale gdzieś tam został niepokój, czy aby nie powinniśmy czegoś w nas samych poprawić?!
"Grupa Laokoona" Tadeusza Różewicza jest sztuką "do czytania". Tyle w niej dowcipu słownego, pysznej zabawy literackiej, autor w efektownych opisach podsuwa czytelnikowi tak śmieszne obrazy sytuacji, niby to absurdalnych, a przecież "jak z życia" wziętych, że, by niczego nie uronić, zdaje się, iż koniecznie trzeba mieć tekst przed oczyma. Ostro, satyrycznie przez poetę potraktowana wizja naszego światka budzi śmiech wcale nie pusty. Bo ta sztuka, która miała za cel pokazanie "degrengolady estetów i pseudonowatorów", jest wymierzona przeciwko wszelkiej pozie, wszystkim przejawom nieautentyzmu. A czyż nie zdarza się i nam nadużywać słów bez pokrycia? Czy zbyt chętnie i zbyt bezkrytycznie nie podlegamy modzie: na strój, sposób bycia, zainteresowania, na model współżycia, systemy wychowawcze?
Ogromnie chcemy być inteligentni, znać się na sztuce, na filozofii, ale tak od razu, bez podjęcia wysiłku rzetelnej nauki.
"Grupa Laokoona" w sensie formalnym nie jest dla nas zaskoczeniem. Wywodzi się przecież z nurtu twórczości Witkacego-Gombrowicza uznanych już za klasykę. Polskie tradycje dramaturgii ostro, satyrycznie traktującej tematy społeczne, są dawne i obejmują długą listę nazwisk twórców, którzy np. Gabriela Zapolska czuli potrzebę wyszydzania wszelkich form kołtuństwa, fałszu, pozorów pod jakimi mali ludzie próbują ukryć drobne i większe świństwa, szwindle "bo co by ludzie powiedzieli"...
Niestety, pani Dulska żyje, wciąż się odradza i to nie tylko na scenie, w literaturze, ale co gorsze - w życiu, wśród nas.
"Grupa Laokoona", ile miała zalet dla czytających i dyskutujących, tyle bodaj budziła wątpliwości, czy aby teatralna inscenizacja nie zniszczy jej literackich uroków. Podjęta zresztą przed laty próba wystawienia tej pozycji na scenie nie miała większego powodzenia. Nic więc dziwnego, że i reżyser przedstawienia, prezentowanego dziś przez Teatr Współczesny w Warszawie, Zygmunt Hübner również z obawą o końcowy efekt przystępował do pierwszych prób. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jakie trudności niesie tekst tak bogaty, opisujący tak obszernie i plastycznie każdą scenę, każde działanie.
W dodatku sztuka, dość luźno skonstruowana, operuje czasem zmiennym, prowadząc bohaterów od tego co dzieje się dziś, w czas minionego przedwczoraj czy mającego nastąpić jutro. Ma to swoje uzasadnienie w treściach utworu, ale czyni go niezbornym. Chcąc zatem zachować logiczny ciąg akcji stworzyć dramaturgię scenicznych wydarzeń, przełamać osobne, skeczowe scenki utworu, reżyser
nadał przedstawieniu zwartą konstrukcję, posłużył się dynamicznym montażem i aktorskimi środkami wyrazu. Przede wszystkim dzięki grze aktorów odbieramy rosnące wciąż napięcie emocjonalne. To oni pokazują widzom, jak bohaterowie sztuki na serio przeżywają to, co w istocie może być tylko pozorem. Rozgrywając zaś sytuacje opisane przez poetę, nie zastępują tekstu obrazem, ani go obrazem nie uprzedzają. Starają się widzowi tak jak czytelnikowi, pozostawić możliwość uruchomienia własnej wyobraźni dopowiedzenia tego, czego nie pokazano mu na scenie.
W czerwcowym numerze "Dialogu" drukowana jest niezwykle interesująca rozmowa Konstantego Puzyny z Tadeuszem Różewiczem. Jest ona doskonałym komentarzem do spektaklu przygotowanego przez zespół Teatru Współczesnego. Tym razem reżyser i aktorzy nie próbowali tworzyć "na kanwie sztuki". Tekst Różewicza został dokładnie przeczytany i zrozumiany tak, jak tego chciał poeta. Tym razem autor z reżyserem "spotkali się", "pisarzowi niczego nie podpowiedziano".
Zagrano cały tekst w dekoracjach realistycznych przedstawiających mieszczańskie wnętrze współczesnego "intelektualisty". W tych dekoracjach (są one dziełem Jana Banucha) znamiennie zabrzmiały słowa: "Wyobraź sobie, że Wicka ma wprost kongenialną koncepcję wystawienia Zapolskiej na trapezie, wszystko w ruchu. Henio wprost trzęsie się z zachwytu".
Były już próby wystawienia Zapolskiej "abstrakcyjnej", w konwencji "teatru absurdu". Dobrze się stało, że dziś oglądamy Różewicza potraktowanego całkowicie realistycznie.
O trudnościach i wątpliwościach, jakie towarzyszyły pracy nad "Grupą Laokoona", rozmawiałam z Zygmuntem Hübnerem po premierze, kiedy wiadomo było, że przedstawienie podobało się, że aktorzy po mistrzowsku wywiązali się ze swoich zadań. Bo też powodzenie całego zamierzenia zależało przede wszystkim od nich. Miał tu zresztą reżyser obsadę doborową: Zofia Mrozowska - Matka - ujawniła (nie po raz pierwszy zresztą) wielki talent charakterystyczny. W roli tej przekazuje wszystkie niuanse postaci stworzonej: przez Różewicza i jeszcze własną wiedzę o tradycji literackiej, z jakiej owa matka wyrosła. Przypomina więc widowni i panią Dulską, i Matkę Witkacego. Jest ogromnie śmieszna a w pewien sposób i wzruszająca.
Henryk Borowski - Dziadek - to znów wielka kreacja i przypomnienie postaci ze sztuk powstałych później niż "Grupa Laokoona". Pokazał też aktor delikatnie bezradność starca, który ciągle jeszcze pragnie dotrzymać kroku młodym, choć już innym prawom psychicznym i fizycznym podlega.
Wiesław Michnikowski - Ojciec - w sztuce wyniesiony "na piedestał", wywyższony grubo ponad swe możliwości intelektualne przez Dziadka i żonę - łatwo gubi całą swoją mądrość, gdy trzeba wybrać między własnym zdaniem, a chęcią przypodobania się wszechwładnej zwierzchności. Cieniutko została zagrana przez aktora śmieszność tego małego człowieczka.
Występuje w przedstawieniu jeszcze cała grupa aktorów znakomicie grających scenę rozstrzygnięcia konkursu na pomnik wieszcza. Jest też świetnie zrobiona postać pasażera wracającego z podróży zagranicznej (Kazimierz Kaczor).
Jest jeszcze jedna postać ważna w sztuce - Syn (gra go Piotr Zaborowski), w miarę oportunistyczny, myślący o korzyściach materialnych.
Jego credo bardzo realnie: "Szczęście w małżeństwie i dobrze płatny zawód".
To dzięki nim wszystkim, odtwórcom ról dużych i małych, "Grupa Laokoona" nie jest już tylko sztuką do czytania.