Artykuły

Uliczka bez wyjścia

Człowiek jest istotą tak złożoną i tak skomplikowane są przejawy jego społecznego bytowania, że nie bez pewnych szans na obronę swych pozycji staje każdy, kto obmyśli jakąś ogólną formułę na objaśnienie tzw. zagadki natury ludzkiej. A już szczególnie dobre szanse ma pisarz, który potrafi sugestywnie narzucać swe koncepcje widowni. Jeśli jest to przy tym dramaturg, możliwości jego jeszcze bardziej wzrastają.

Ireneusz Iredyński jest pisarzem utalentowanym, który ma ambicję i odwagę głosić swoje tezy o człowieku. Jest też w tym sensie moralistą, choć trzeba zaraz powiedzieć, iż pretenduje do tej godności bez dostatecznych uprawnień, przypomina bowiem samozwańca, który swe skromne prawa wspiera tym większą elokwencją i tym jaskrawszą ekspresją.

Będąc sugestywny w najlepszych swych dziełach, sam także poddaje się sugestiom. Studiuje marginesy człowieka i gromady ludzkiej, owe strome ubocza, ostro spadające w dół. Mocno wierzy wziętym psychoanalitykom, twierdzącym, że istotę człowieka wyczerpująco definiują instynkty agresji i władzy, i że pomiędzy ludźmi w gromadzie trwa ciągła, bezlitosna walka tych czynników, w wyniku której zawsze zwycięża - jeszcze większe zło.

Gdybyż choć wspomniał, że całe doświadczenie społeczne człowieka i stworzona przezeń kultura obrócone są na opanowanie tych jaskiniowych złóż jego pierwotnej natury - ale nie mówi tego, wierząc, że człowiek nadal tkwi, w pieczarze. W "Samej słodyczy" pieczarą neandertalczyka jest szpital.

Jeden z krytyków napisał niegdyś, że Iredyńskiego fascynuje zjawisko zła, że stał się jego analitykiem czy też patologiem. Mogło to zdanie być oceną pozytywną jeszcze w odniesieniu do "Żegnaj Judaszu"; w związku z "Samą słodyczą" traci swój walor. Pisarz wszakże brnie w uliczkę bez wyjścia; jest jeszcze modny, ale już przestał być ciekawy i naprawdę współczesny. Czasem jeszcze odezwie się w jego sztukach iskra poezji; coraz mniejsza, sprawia wrażenie zabłąkanej. Słabnie też siła wyrazu, co niegdyś było oryginalne przemienia się w manierę. I to jest jasne - pomimo wysiłku Teatru Współczesnego, który sztukę i pisarza, potrakował poważnie. Zygmunt Hübner podjął próbę nadania "Samej słodyczy" przynajmniej funkcji katartycznej. Zimna "słodycz", z jaką zainscenizował bardzo przecież literackie okrucieństwa trzeciego aktu, mogłaby istotnie przejąć dreszczem, pobudzić do namysłu i refleksji moralnej, gdyby "naturę człowieczą" w ujęciu Iredyńskiego łączy jakiekolwiek, nawet najsłabsze, rezonatory z odbiorcą na widowni. Tak, niestety, nie jest - ale bez winy teatru.

Aktorzy - protagoniści, Tadeusz Łomnicki (mistrz ceremonii) i Stanisława Celińska (Sama słodycz), oparli swoje role na paradoksalnych wykładniach tytułowej "słodyczy", zestawionej z okrucieństwem i dążeniami kompensacyjnymi kalek psychicznych. Okazały się, jak było do przewidzenia, pracami zimnymi, wykalkulowanymi. Pozostali aktorzy starali się dać portrety mniej lub bardziej rodzajowe: najciekawsze zaproponowali Barbara Wrzesińska (Kobieta IV) i Sławomir Lindner (Mężczyzna III)

Teatr Współczesny. I. Iredyński, "Sama słodycz" - sztuka w 3 aktach. Reż. Z. Hübner, scenogr. Jan Banucha. Przedstawienie 8 marca 1973 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji