Artykuły

Spotkanie po latach

Przyznaję: nie bez emocji czekałem na to spotkanie po la­tach. Sztukę Millera zrodziła atmosfera bardzo konkretnego okresu w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, a może nawet w najnowszych dziejach świata, jako, że represje w imię talmudycznie pojmowanych zjawisk i procesów, społecznych, zdarzało się także pod innymi szerokościami geograficznymi. Napisał Miller sztukę przeciwko maccarthyzmowi, który tak mocno i negatywnie odcinał się na życiu (nie tylko) umysłowym Ameryki, który wyrastając z nastrojów zimnowojennych doprowadził je do absurdu, a jednocześnie po­ciągnął za sobą niezwykle tragiczne konsekwencje.

Maccarthyzm jest już dzisiaj - szczęśliwie - jedynie ka­tegorią historyczna, a autor "Czarownic z Salem" mógł bez obawy o ewentualne konsekwencje, expressis verbis, we wstę­pie do zbiorowego wydania swych dramatów, charakteryzować, jego rodowód i mechanizmy.

Pisząc jednak swa sztukę w roku 1953 przystroił ją w XVII-wieczny kostium historyczny. Nie są dla mnie w tej chwili istotne realia prawdziwego procesu w Salem, ani też wzajemne relacje między dokumentem a literacką wizją Millera. W oparciu o dokumenty stworzył drapieżną, ostrą, zwartą (dobrze napisaną, najciekawszą bodaj formalnie w je­go dramatopisarskim dorobku) sztukę o sprawach współczes­nych. Odsłonił parę spraw bardzo ludzkich, a zarazem ponadhistorycznych. Takich, jak przeraźliwa, ohydna, ale przecież olbrzy­mia siła niszczycielska fanatyzmu, jak zwykły ludzki strach, który we własnym sumieniu pozwala usprawiedliwić każdą podłość. Jest to także sztuka o tym, jak bardzo zasmakować można w najniespodziewaniej otrzymanych "rządach dusz", do czego pro­wadzić może ambicja ludzi, którym pozwolono kreować sy­tuacje. Jest to także sztuka o władcy, który zaangażowawszy się w sprawy niezupełnie czyste, broni swego autorytetu kolejnymi, coraz bardziej odrażającymi zbrodniami. Ale jest to także sztuka o zwykłym ludzkim przerażeniu ogarniającym tych, któ­rzy w nieświadomości, a nawet najlepszych intencjach, wyzwolili ową lawinę zbrodni. W ostatnim stwierdzeniu upatruję zresztą wielkiej moralnej i humanistycznej siły "Czarownic z Salem". Dałoby się odnaleźć więcej jeszcze interesujących i inspirujących do przemyśleń problemów, te jednak, które zo­stały już zasygnalizowane, pozwalają stwierdzić, że jest to myślowo utwór raczej pojemny. I to właśnie sprawia, że za­chował żywotność, choć mocno postarzały się już utwory bezpośrednio atakujące wynaturzenia maccarthyzmu. Kostium zaś w niczym nie przeszkadza, raczej przeciwnie.

Miał więc reżyser wrocławskiego przedstawienia Zygmunt Hübner wdzięczne pole do popisu. Wdzięczne, ale wcale nie­łatwe. Trzeba było bowiem zestroić charakterystyczny dla ca­łej amerykańskiej dramaturgii neonaturalizm z rozwiązaniami sensu stricto ekspresjonistycznymi, do których zresztą przy­znaje się sam autor. Stwierdzenie, że spektakl jest stylistycznie jednorodny, jest więc już sporym komplementem. Myślałem jednak, że dane mi będzie pisać o widowisku bezbłędnym, lub niemal bezbłędnym, niestety - akt czwarty budzi spore wątpli­wości i zastrzeżenia. I nie bardzo potrafię nawet rozstrzygnąć w jakim stopniu jest to wina dramaturgii , w jakim zaś teatru. To prawda, część ta jest najbardziej dyskursywna i najmnie dynamiczna, ale prawdą jest także, iż można ją było ratować bardziej radykalnymi określeniami. Prawdą jest, że rolą pro­wadzącą w tej części staje się Danforth, z którym Bolesław Abart najwyraźniej sobie nie radzi, ale prawdą jest także, że gubi się w końcówce także budujący uprzednio ciekawą i wie­lowymiarową postać pastora Hale Igor Przegrodzki. Jego krzyk w finale nie jest krzykiem przerażenia dojrzałego człowieka, który zobaczył ogrom zbrodni, to raczej (porównanie obrazowe choć może zbyt dosadne i krzywdzące) "kogut" wycięty przez przechodzącego mutację młodzieńca. Może zawinił więc przy­słowiowy już w teatrze brak trzech prób, a może reżyser, zda­jąc sobie sprawę z odmienności owej części zbyt mocno chciał ją z poprzednimi związać. Dowodem może być nic (albo zbyt wiele) mówiące podświetlanie "witrażu", może zresztą - na premierze nigdy nic nie wiadomo - była to po prostu wpadka techniczna. Sam finał jest znów mocny, dynamiczny, drapież­ny, ów długo jeszcze trwający w uszach stukot, znakomicie wieńczy bardzo interesujące w sumie widowisko.

Współtwórcą owego sukcesu jest zresztą także scenograf Mar­cin Wenzel, który zaproponował proste, surowe a przecież współbrzmiące z klimatem spektaklu, a co równie istotne, funkcjonalne, dekoracje, znakomicie zresztą "ograne" przez reżysera.

Za współtwórców sukcesu ma prawo uważać się także wielu wykonawców, choć sam spektakl nie jest pod względem wy­konawczym równy, aktorzy zaś odwołują się do bardzo roz­maitych konwencji. Najwięcej - poza Bogusławem Abartem - wątpliwości wzbudził we mnie Tadeusz Skorulski, zbyt grubymi i jednoznacznymi środkami zewnętrz­nymi grający Putnama.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji