Artykuły

Oglądając "Czarownice"

Mój znajomy, którego lubię i ce­nię, jest zdegustowany przedsta­wieniem "Czarownic z Salem". Powiedział, że nie rozumie, po co dziś wystawiać taką sztukę, traktującą o historiach pasujących do współczesnych czasów jak pięść do nosa. Artur Miller, autor "Cza­rownic z Salem", jakby przewi­dział wątpliwości mego znajomego, wypowiedział kilka uwag na ten temat, a wynika z nich, że intere­sowało go nie tyle szaleństwo, które ogarnęło Salem w 1692 (cho­ciaż gruntownie przekopał doku­mentację słynnych procesów, w których zapadły wyroki ostatecz­nie unieważnione dopiero w roku 1957), ile mechanizmy podobnych zjawisk, wcale nie obcych w cza­sach nam współczesnych.

Miller odwołuje się bezpośred­nio do lat pięćdziesiątych w życiu Amerykanów. Warto tu go zacyto­wać;: "Wstrząsnęły mną nie tylko wybryki maccarthyzmu, lecz nadto coś, co wydawało mi się dziw­ne i tajemnicze: fakt, że kampania polityczna prowadzona świadomie i za pomocą obiektywnych środ­ków może nie tylko zrodzić terror, lecz dać początek nowej, subiekty­wnej rzeczywistości, dosłownie mi­styce, która z biegiem czasu na­biera charakteru rzeczy uświęconej (...) Ze zdumieniem patrzyłem na ludzi, których znałem od lat, a którzy mijali mnie bez pozdrowie­nia. Rosła we mnie pewność, że ktoś świadomie budzi i podsyca strach tych ludzi. Było dla mnie rzeczą niepojętą, że uczucie tak głębokie i tak subiektywne mog­ło być zaszczepione z zewnątrz (...)"

To, co było dla Millera bezpo­średnim bodźcem do napisania sztuki, nie jest wyłączną specjal­nością Ameryki. Różne odmiany tragicznej farsy z Salem, czyli zbiorowej histerii, polowania na "czarownice" i szaleństw ogarnia­jących duże społeczności, a mają­cych swe źródła bądź w uroje­niach, bądź w perfidnej grze po­lityków nie są obce także współ­czesnej Europie, Azji, Afryce. Z Salem może nam się kojarzyć nie tylko wiele faktów z historii fa­szystowskich Niemiec, ale i indo­nezyjska rzeź komunistów, ale i obłędna chińska rewolucja kultu­ralna...

Mną najbardziej wstrząsnęły w sztuce Millera dwie rzeczy. Fakt, że historie z Salem nie zostały wymyślone przez dramaturga oraz fakt, że Salem to nie tylko prze­szłość. Na przedstawieniu w Te­atrze Polskim czułem się i wstrzą­śnięty, i poniżony. Poniżony, bo widząc do czego człowiek jest zdol­ny, nie zapomniałem, że sam na­leżę do tego gatunku. Są okolicz­ności, w których właściwie wstyd się do tego przyznać. Na dodatek w zakłopotanie wpędza mnie py­tanie: "czy potrafiłbym bronić swej godności w taki sposób jak Proctor i Rebeka"?

Otrzymaliśmy przedstawienie, które dostarcza wielu bodźców do przemyśleń, a może i do całkiem osobistych rachunków sumienia. Przedstawienie ma sugestywną atmosferę, jest sprawne aktorsko; wydaje się być nie tylko próbą rekonstrukcji wydarzeń historycz­nych, ale i ogólniejszą metaforą. Jest też próbą studium psychologicznego, odsłaniającego motywy ludzkich działań w szczególnych okolicznościach i coś, co nazwał­bym przenośnie "fizjologią stra­chu". Atmosferę widowiska współ­tworzy scenografia, której istot­nym elementem jest światło i cień. Scena tonie właściwie w pół­mroku, z którego wyłaniają się postacie precyzyjnie i dyskretnie "ujawniane" przez operatorów światła (od strony technicznej - dzieło Kazimierza Piątka). Zabu­dowa sceny jest surowa, umowna, konsekwentna, choć jej koncep­cja może być dyskusyjna.

W przedstawieniu bierze udział spory zespół aktorski. Chociaż nie­które postacie sztuki mają cha­rakter epizodyczny, a tworzywo literackie do budowy innych - nawet bardzo ważnych, jak np. Rebeka - często ilościowo skrom­ne, na scenie oglądamy rzeczywiś­cie postacie, a nie tłumek. A więc: Johna Proctora, farmera, uczciwe­go człowieka, ofiarę oskarżeń swej byłej kochanki, jednej z "nawie­dzonych dziewic" z Salem, postaci przekonywająco stworzonej przez Romualda Michalewskiego; Elżbie­tę, żonę Proctora, kobietę scho­rowaną, niezbyt szczęśliwą, za­kompleksioną w trafnej interpre­tacji Mirosławy Lombardo; prze­wrotną, złą, mściwą Abigail, w którą się przeobraża sympatyczna najpierw, a potem przerażająca Halina Piechowska (wyróżniająca się rola w dorobku tej aktorki); Johna Hale - uczciwego w inten­cjach sługę bożego, który podczas procesu przeżywa dramat sumienia (sugestywnie zagrana postać przez Igora Przegrodzkiego), Gilesa Corey'a, starego farmera, postać nie pierwszoplanową, ale wbijającą się w pamięć, dzięki świetnej grze Władysława Dewoyny. Trud­no nie odnotować ról Sabiny Wiśniewskiej (Rebeka Nurse, wypo­wiadająca ledwie kilka zdań aa scenie), Łucji Burzyńskiej (Mu­rzynka Tituba), Marty Ławińskiej (Mary Warren), Bolesława Abarta (prokurator Danforth). A ponieważ należę do tych, którym, w dobrym przedstawieniu na ogół wszystko się podoba, bo dobre przedstawienia po prostu przeżywam i nie po­trafię na żywym teatrze przepro­wadzać precyzyjnej sekcji zwłok, pragnę się przyznać, że osobiście nie żywię do żadnego z wykonawców pretensji i wszystkich wpisu­ję na listę współtwórców sukce­su. O oczywistym chyba dla każ­dego sukcesie reżyserskim Zyg­munta Hübnera - sądzę - pisać tu już nie muszę.

Oglądajcie "Czarownice".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji