Artykuły

Multimedialne coś

Gagi odegrane zbyt wiele razy, przestają śmieszyć - o spektaklu "Multinedialne coś" w reż. Kariny Piwowarskiej granym na poznańskim zamku pisze Wojciech Morawski z Nowej Siły Krytycznej.

Ostatnio, kiedy po raz kolejny zalewam te same fusy czarnej herbaty, przypomina mi się spektakl "Multimedialne coś" Bogusława Schaeffera. Przeświadczenie o własnej głupocie powraca jak wrzątek. W końcu kim jestem, żeby oceniać legendę polskiej awangardy? Po prostu zalewam. Właśnie o tym będzie ta recenzja.

Problem? Coś multimedialnie nie gra od samego początku. Medium, za Kopalińskim, to ośrodek przewodzący, przekaźnik, więc w wersji mulit, nic innego jak wiele kanałów dystrybuujących informację od nadawcy do odbiorcy komunikatu. Wszystko w porządku. Jednak historyczna zmienność pojęć sprawia, że kiedy przed naszymi oczami pojawia się prosta animacja, przywołująca złote czasy początków telewizji, powstała z obrazów Rene Magritte'a (min. "The Son of Man" 1964, "L'Homme au Chapeau Melon" 1964, "La Magie Noire" 1933/34), którą za każdym razem poprzedza i po której następuje, szkaradny napis "Dvd Play" lub "Dvd Stop", wprost nie chce mi się wierzyć, że spektakl ma w tytule multimedia. Czasy się zmieniły. Ciężko znaleźć uzasadnienie dla tytułu, nawet jeżeli wspomni się, że Bogusław Schaeffer (w roli pianisty) wchodzi w interakcję z obrazem, dogrywając do niego melancholijne fortepianowe plumkania. Jednak dvd stop. Zresztą, gdy animacja zostanie zatrzymana, zatrzymane zostają multimedia. Technologia pojawia się akcydentalnie. Aktorzy, nie licząc Schaeffera, nie istnieją gdy play i na odwrót. To jednak nie koniec wątpliwości.

Kreacje aktorskie nawiązują do gentlemana ze wspomnianych obrazów Magritte'a, zarówno w eleganckim stroju, jak i wyściółce głowy. Jabłko - więc jednak natura. Dwóch panów (Marek Frąckowiak, Waldemar Obłoza), więc mężczyzn, więc samców, więc bardziej wrogów niż Brokeback Mountain. I jak tu spokojnie poprowadzić wykład o kulturze, którym zaczyna się spektakl? Nie wiem. Gdy z głębi sali krzyczeć zaczyna "Droga Przerywaczka" (Agnieszka Wielgosz), w rudym fałszywym płaszczu, który podobnie jak włosy, nie wieszczy nic dobrego. "Multimedialne coś" utknie w tekstualnym "loopie", który powracając w kolejnych mutacjach zapełni środkową część widowiska. Na kulturę nie starczy już czasu. Skromna scenografia, właściwe dwukolorowe tło złożone z czterech prostokątów, posłuży już tylko kolejnym seksualnym ekscesom, rotacjom pragnień i kilku monologom. Aktorstwo pozostaje jednak, niczym z obrazu Magritt'a - szykowne i eleganckie.

Rozmawiałem z kilkoma osobami, które podobnie jak ja, spędziły nieco ponad godzinę w Sali Wielkiej poznańskiego zamku. Wychodzili zadowoleni. Trudno się nie zgodzić. Schaefferowski teatr może się podobać. Dramaturgicznie bardzo solidny, w wielu miejscach wspaniale napisany tekst, odnajduje na scenie swoją własną przestrzeń, stając się czymś na kształt meta-aktora. Snuje się wokół niego intrygi, walczy o pierwszeństwo w jego konsumpcji. Dwie główne postaci przepychają się, by przyjąć go do swoich ust, wywrzaskując, że to dla nich reżyser napisał ten tekst. W ten sposób, staje się on jednym z najważniejszych scenicznych przedmiotów. Nic nie mówię. Mnie też się podoba.

Zabiegi formalne wypełniają spektakl po brzegi. Co chwilę wypadamy na tekstowe

meta-koleiny by przyjrzeć się wszystkiemu z dystansu. Najlepiej z dystansu widowni, która jest bezustannie eksploatowana. Aktorzy opuszczają scenę, brodząc wśród siedzeń, gdzie wchodzą w kontakt z widzami. Chwilę później widzowie okazują się aktorami. Opuszczają salę razem z końcem mistyfikacji. Zapalają się światła widowni? Gasną, by po chwili znów się zapalić. Aktorzy przemierzają salę, przekrzykując się nawzajem. Jednak to wszystko trochę za mało, by powiedzieć, że widz u Schaeffera nigdy nie jest bezpieczny. A również takie głosy można było usłyszeć wśród ex-widzów. Wszystko to przypomina raczej oklepane gagi. Odegrane zbyt wiele razy, przestają śmieszyć.

Niestety. Wszystko razem nie współgra i pomimo wielu zabiegów, które same w sobie są ciekawe, "Multimedialne coś" wydaje się wyblakłe i zwietrzałe. Cóż. To tylko moja prywatna uzurpacja. W końcu sam nie wiem, czy głos kogoś takiego jak ja powinien być brany pod uwagę, przy ocenie kolejnego dzieła legendy polskiej awangardy, cenionego na całym świecie kompozytora, historycznego innowatora graficznego zapisu muzycznego, cenionego dramaturga, pedagoga, twórcę pierwszego happeningu muzycznego, a w końcu nieprzeciętnego freaka (nie każdy reorganizował tydzień do trzynastu dni). Ale to takie moje prywatne wątpliwości. Jednocześnie im dłużej piszę, tym silniej w mojej głowie klaruje się wniosek, o tym, że podobało mi się bardziej niż myślałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji