Artykuły

Stracona energia

Reżyser skierował się w stronę tekstu, potraktował go twórczo, jednak nie odnalazł tak naprawdę niczego nowego - o spektaklu "Macbeth" w reż. Grzegorza Brala w Teatrze Pieśń Kozła pisze Tobiasz Papuczys z Nowej Siły Krytycznej.

Minęły ponad trzy lata od pierwszych pokazów "Lacrimosy" - ostatniej premiery Teatru Pieśń Kozła prowadzonego przez Grzegorza Brala. 14 listopada 2008 roku zespół zdecydował się oficjalnie przedstawić nowy, zupełnie odmienny od poprzednich projekt. Zaprezentował "Macbetha", będącego w założeniu ambitnym eksperymentem odnajdywania relacji między słowem Szekspira a muzyką i ruchem.

Stęchły zapach. Szybkie nerwowe kroki w ciemności. Głośne niepokojące oddechy. Zapala się mocno rozrzedzone przestrzenią średniowiecznego refektarza światło. Pod murem widzimy aktorów stojących obok siebie. Wkraczają w centrum sceny, by tam przysiąść. Spotkać się w półmroku i rozpocząć naradę. Nie jesteśmy w pałacu. Znajdujemy się w podziemiach, w lochu ludzkich pragnień. Wiedźma (Anu Salonen) prowadzi tę spiskową rozmowę. Rozkłada dwa drewniane miecze na kształt litery "V". Reszta postaci siada na sposób japoński, swymi ciałami tworząc tę samą figurę. Nie jest to żadne proroctwo. To polityczne zebranie, w którym każdy z uczestników zdaje sobie sprawę z tego, co zamierza uczynić. Nie ma przeznaczenia. Wszystko rozgrywa się między tymi ludźmi, a jedynym fatum, jakie dopuszczają do głosu jest wiktoria. Zupełnie jakbyśmy mieli przed oczyma sekwencje z filmów Akiry Kurosawy. Tajemnicza zmowa możnych, którzy nie bardzo wierzą, że mogą kiedykolwiek ponieść konsekwencje swoich działań.

Macbeth (Gabriel Gawin) i jego żona (Anna Zubrzycki) wyróżniają się wśród obecnych. Oboje ubrani są w czerwone szaty. Koszula mężczyzny jest intensywniej nasycona tym kolorem. Czerwień królowej jest mdła, stonowana, mimo że to ona trzyma w ręku całą władzę. Macbeth jest jej podporządkowany. Jego psychiczna i fizyczna bezwolność zostaje świetnie wyrażona w ruchu i zasugerowana przez scenę, w której bohater w rytm muzyki reaguje na każdy podmuch z ust małżonki. Klęka przed nią, korzy się przed jej oddechem. Chwilę później zamieniają się miejscami, ale on wyraźnie nieukontentowany tym położeniem, wraca dobrowolnie na swoją pozycję. Wygodnie jest mu zrzucić wszelkie zwątpienie swej duszy na żonę, która stając w mroku, ledwo widoczna kieruje losem pozostałych. On wraz z innymi traktuje to wszytko nieco jak zabawę, markuje walkę, zarówno w sobie - tę wewnętrzną, jak i tę zupełnie dosłowną. Chłopcy dostali władzę i bawią się w intrygę. Tylko Lady Macbeth zachowuje przytomność w coraz trudniejszej sytuacji. Do czasu

Najważniejszym rekwizytem jest miecz, który każda z postaci nosi przy boku. Rzucanie nim miedzy sobą, odrzucanie tego przedmiotu, jak gdyby palił w rękach, staje się lejtmotywem spektaklu. To uciekanie od odpowiedzialności. I zawsze na końcu ten drewniany miecz, podobny do tych, którymi posługują się zawodnicy japońskiego kendo, wraca w końcu do Macbetha. Wina tytułowego bohatera jest podkreślana przez sposób oświetlania aktora. Światło nie pada na jego twarz. Ostre punktowe oświetlenie tej postaci z tyłu sprawia, że jej oblicze jest niewidoczne, za to widzimy wyeksponowane dłonie, ułożone w geście bezradności. Ciemność na twarzy - ciemność w duszy. Ręce w światłości - ręce we krwi.

W końcu królowa nie wytrzymuje. To dla niej zbyt wiele. Upada, woła: "Help me now!". Potrzebuje ciepła, pragnie przytulić się do męża, prosić o wparcie. Powtórzy się to kilkakrotnie. Ta królewska para zaczyna się wzajemnie szukać, by naprawdę odnaleźć się dopiero wtedy, gdy będzie już po wszystkim. Macbeth wreszcie zaczyna rozumieć swoje przewinienia, ale jest za późno. Widzimy jak błądzi z zawiązaną opaską na oczach, pomagając sobie mieczem, który jest już tylko laską ślepca. Zagubiony poszukuje usprawiedliwienia. Edyp, który zobaczył swe grzechy. Podczas gdy dokonują się kolejne ze zleconych przez niego mordów, pełen bólu śpiewa "Kyrie eleison". Jego pozostali poplecznicy wspinają się na mur. Nie ma jednak żadnej drogi ucieczki. Muzyka, którą słyszymy przez cały czas trwania przedstawienia, coraz bardziej zaczyna sterować ruchem aktorów. Pojawia się więc fatum, pozornie nieobecne, zwiastujące nieuchronną karę. Zbliża się koniec. Lady Macbeth zbiera wszystkie leżące na ziemi miecze i przyciska do piersi. To ona czuje się winna, chce wziąć na siebie konsekwencje czynów swoich i męża. On zabiera je od niej - odbiera odpowiedzialność. Ginie długo, po każdym zranieniu usilnie podnosi się, by brać na siebie kolejne razy, czując, że na nie zasłużył. Królowa przyskakuje do niego, tuli martwe ciało. Gaśnie ostatnia zapalona świeca. Ciemność, którą przebija tylko zwierzęcy szloch, przechodzący niemal w ryk zrozpaczonej kobiety.

Interpretacja dramatu zaproponowana przez Brala jest dosyć interesująca i konsekwentnie prowadzona. Reżyser nie popada w banalność. Świetnie wydobywa też muzyczność zawartą w staroangielszczyznie. Wielogłosowe śpiewanie tego tekstu, przeplatane zostaje partiami dialogowymi, które początkowo wypowiadane w sposób naturalny, szybko nabierają rytmu i przekształcają się w melorecytację. Uzupełnia to instrumentalna muzyka zaaranżowana na podstawie pieśni korsykańskiego zespołu A Filetta i wykonywana na żywo przez Rafała Habla. Powoduje to, że przekazywanie znaczeń odbywa się głównie w warstwie fonicznej. Kuleje jednak wizualny aspekt przedstawienia. Mamy do czynienia z mało żywiołowym jak na Pieśń Kozła spektaklem. Niezbyt czytelne znaki na poziomie ruchu scenicznego sprawiają również, że w niektórych sytuacjach sensy, które miały być sugerowane przez fizyczność aktora, rozmywają się lub co gorsza wydają się nieadekwatne do treści i brzmienia słów. To mocno zaważyło na jakości całej inscenizacji. Osłabiło jej siłę oddziaływania. Teatr Pieśń Kozła jest jedną z takich grup, która w swojej twórczości, w odróżnieniu od instytucjonalnych teatrów repertuarowych, poszukuje esencji teatru, stara się wyznaczać jego granice, co udawało się przy okazji poprzednich projektów. Reżyser skierował się w stronę tekstu, potraktował go twórczo, jednak nie odnalazł tak naprawdę niczego nowego. Teatr to nie zawsze tylko synteza różnych uzupełniających się składników: tekstu, muzyki, gry świateł czy scenografii. Teatrem, jego istotą jest to, co znajduje się między tymi elementami. To, co zawsze tak trudno nazwać. Tym razem chodzi o energię. Temu przedstawieniu wyraźnie jej zabrakło i to zadecydowało, że eksperyment Grzegorza Brala nieco rozczarował, biorąc pod uwagę wysokie oczekiwania odbiorców, którzy widzieli poprzednie spektakle tego zespołu i poznali jego możliwości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji