Artykuły

Tragedia o końcu świata

SZEKSPIR jest zawsze genialny. Także w "Królu Learze". Zwłaszcza w "Królu Learze". Bo czyż nie trzeba genialności, aby utwór mający tyle wad - o czym się już wielokrotnie i szeroko rozpisywano - tyle nieprawdopodobieństw, mimowolnych - przynajmniej dla nas śmieszności, błędów konstrukcyjnych, melodramatycznych jaskrawości i ma­kabry, utwór, który może wydać się na scenie czymś nie do znie­sienia, jest wielką tragedią o świecie, o losie człowieka, o zej­ściu do piekła i odrodzeniu się.

Oczywiście pod warunkiem, że nie traktuje się go wyłącznie ja­ko wyciskającej łzy historii o starym ojcu skrzywdzonym przez okrutne córki. Nie to jest głów­ną treścią tej tragedii. Szekspir mógł równie dobrze użyć jakiejś innej sprężyny działania dla ak­cji, aby pokazać, że świat osza­lał i aby strącić swego, antypa­tycznego zresztą i niemądrego bo­hatera z władczych wyżyn na dno upadku, w którym dopiero poznaje on życie i jego szaleń­stwo. Zbrodnia córek wobec kró­lewskiego ojca i równolegle do­konywana na innym szczeblu hie­rarchii społeczno - politycznej zbrodnia syna na Glosterze przez swój bezsens i bezmyślne okru­cieństwo mieściły się dobrze w kategoriach świata, który zwa­riował. Ślepiec wiedziony przez obłąkanego - oto jeden z obra­zów ,,Króla Leara" i zarazem symbol tego czym stał się czło­wiek w tym świecie. Dzisiejsi wi­dzowie mający w świeżej i ży­wej pamięci wielorakie doświad­czenia wojny i gróźb zagłady ato­mowej, bez trudu mogą dopowie­dzieć sobie różne inne dowody i przyczyny szaleństwa i okrucień­stwa świata. Przez te doświadcze­nia są stępiali nawet na tak stra­szliwe sceny jak oślepianie Glostera. I skłonni są wierzyć słowom tegoż Glostera: "Czym muchy dla psotnych chłopców, tym ludzie dla bogów: mordują nas dla zaba­wy".

Przy końcu sztuki jeden z bo­haterów mówi: ,,To już chyba koniec świata?". Drugi dodaje: "Lub obraz dnia grozy". "Niech świat się wali, zapada" - woła trzeci. Nastrój końca świata - w tę atmosferę "Króla Leara" tra­fia niejedno dzieło współczesnej literatury także dramatycznej, głoszącej bezsens życia i jego bez­nadziejność. Jan Kott w swoich szkicach szekspirowskich porów­nał w przekonywający sposób "Króla Leara" do makabrycznej groteski Becketta. W Szekspirze można wszystko znaleźć. Można nawet zaryzykować, że właściwie po nim literatura dramatyczna niczego zdecydowanie nowego już nie przyniosła. Teoretyczne inter­pretacje Szekspira są bardzo in­teresujące, ale nieraz zawodne przy sprawdzeniu przez egzamin sceny. Reżyser "Króla Leara" w Teatrze Polskim ZYGMUNT HÜBNER w swych notatkach reżyser­skich, zamieszczonych w jak zawsze świetnie zredagowanym numerze "Listów Teatru Polskie­go" powołał się na koncepcje Kotta i choć oczywiście realizując cały utwór, a nie tylko jego po­szczególne sceny nie mógł ich przeprowadzić konsekwentnie, to jednak oparł się na nich w roz­wiązaniu różnych problemów re­żyserskich. I zrobił to w sposób zasługujący na uznanie. Wydobył przede wszystkim nurt filozoficz­ny, tuszując melodramat rodzin­ny. Grze aktorów - lepszej lub gorszej - potrafił nadać ton da­leki od wszelkiej rodzajowości, patosu czy jaskrawości, pełen do­brze wyważonego umiaru. Tak przede wszystkim prowadził swo­ją rolę JAN KRECZMAR jako Lear. Był nie tyle obolałym ojcem co człowiekiem i błaznem. Bo "płaczemy rodząc sie dlatego, żeśmy przybyli na tę wielką sce­nę błaznów" (wszystkie cytaty z przekładu ZOFII SAWICKIEJ, w którym ,,Króla Leara" wystawił Teatr Polski). Lecz najpierw był potężnym królem ("i psa słuchają, kiedy na urzędzie"). Kiedy nim przestał być stał się błznem w dosłownym znaczeniu. Potem zmienił się w błazna w znacze­niu szekspirowskim, filozofa za­dumanego nad życiem. To było wtedy, kiedy zwariował. W koń­cu - psychicznie wyzdrowiał i stał się człowiekiem, który po­znał prawdę, bo poznał życie. Te wszystkie przemiany Kreczmar pokazał z doskonałością środków aktorskich, bogactwem intonacji głosowych i dużą inteligencją. Je­żeli mimo to od roli tej wiało trochę zimnem i nie zdołała ona głębiej wzruszyć widzów, to nie umiem powiedzieć, czy jest to wina aktora, czy bardzo intelek­tualnego oschłego ujęcia całości przedstawienia.

W przedstawieniu tym znać by­ło staranie o jednolity rytm zarowno w mówieniu tekstu przez aktorów jak i w następstwie scen. Układały się one w obrazy na tle bardzo pięknych dekoracji KRYSTYNY ZACHWATOWICZ: złote pasy tworzące pała­ce, rudawe skały, fantazyjne, baśniowe, utrzymane w jednoli­tej tonacji kolorowej. Mniej udały się kostiumy z ich tiulami i try­kotami. Sceny te następowały płynnie po sobie zwłaszcza w pierwszej części. Pod koniec przedstawienie trochę się rwało i hurtowe - jak zawsze u Szekspi­ra - wynoszenie trupów nie bu­dziło należytej grozy. W dodat­ku na premierze w tej części cią­gle się coś nie udawało, to żoł­nierzowi hełm spadł z głowy, to inny nie chwycił szpady w locie. To są drobiazgi, ale dobrze wie­my jak mącą one normalny tok przedstawienia.

Kilka scen w "Królu Learze" jest diabelnie trudnych dla teatru. Należy do nich słynna burza, którą Hübner pokazał wyłącznie z pomocą muzyki KAZIMIERZA SEROCKIEGO i kilku zamarkowanych gestów aktorów. Niewąt­pliwie tylko w tym kierunku mo­że pójść rozwiązanie tych scen, choć w tym wypadku zabrakło im siły, by stać się mogły central­nym wrażeniem z całego przed­stawienia. Udała się natomiast bardzo ryzykowna scena z ośle­pionym Glosterem rzucającym się w przepaść, która... nie jest prze­paścią. Przy całym tragicznym charakterze tej sceny bardzo trudno uniknąć tu mimowolnej śmieszności, która jest dla niej zabójcza. Hübnerowi się to uda­ło, w czym duża też zasługa oby­dwu grających w niej aktorów, LEON PIETRASZKIEWICZ był Glosterem o skamieniałej rozpa­czy, jakby wykutym w nieszczęś­ciu, oszczędnym w geście i gło­sie. STANISŁAW JASIUKIEWICZ jako jego syn Edgar miał we­wnętrzną szlachetność i świetnie przechodził od udawanego obłędu do filozofowania na serio.

Z pozostałych aktorów trzeba wymienić BRONISŁAWA PAWLIKA jako prawdziwego Błazna i HENRYKA BĄKA jako błazna udawanego. WIEŃCZYSŁAW GLIŃSKI trafnie po szekspirowsku zagrał nędznego Edmunda. Nato­miast dwie zbrodnicze siostry: RENATA KOSSOBUDZKA i ALI­CJA RACISZÓWNA były trochę z innej sztuki, bardziej z Giraudoux niż z Szekspira. Ładnie mówiła tekst ALICJA SĘDZIŃSKA jako wdzięczna Kordelia. Pozostałych postaci nie pamiętam. Czy Szekspir nie obdarzył ich własną twarzą, czy aktorzy nie zdołali tej twarzy pokazać - dość, że zatarły się one od razu w pamięci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji