Artykuły

WROSTJA. Dzień pierwszy

O Międzynarodowych Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora pisze Hubert Michalak z Nowej Sily Krytycznej.

Międzynarodowemu festiwalowi wrocławskiemu brakuje eventu, wydarzenia na skalę - faktycznie - międzynarodową. Zapraszane są przedstawienia, które, wedle krótkich wstępów przed poszczególnymi pokazami, podobają się Wiesławowi Gerasowi, dyrektorowi przedsięwzięcia. Jeden punkt widzenia sprawia, że widz o innym smaku teatralnym, niż Geras, nie znajdzie w programie festiwalu niczego dla siebie. Egoistyczne myślenie o repertuarze przeglądu i niewielkie możliwości finansowe ograniczają festiwal. Brakuje w nim spektakli rzeczywiście głośnych i rozpoznawalnych w świecie (jak choćby, by przywołać najbardziej oczywisty przykład, "The Year of the Magical Thinking" w wykonaniu Vanessy Redgrave).

Festiwal rozpoczęła Łarysa Kadrowa w przedstawieniu "Sarah Bernhardt". Unieruchomiona w fotelu, otoczona najpotrzebniejszymi przedmiotami, bohaterka Kadrowej przypomina nieco Winnie ze "Szczęśliwych dni". Mówienie, gadanie, wspominanie, recytacja - każda forma komunikacji werbalnej utwierdza ją w przekonaniu o własnym istnieniu.

Kadrowa nie sili się na efektowne "gwiazdorzenie", choć osoba głównej bohaterki wydaje się stworzona wprost do aktorskiego popisu. Ukraińska aktorka ma jednak świadomość przestrzeni i czasu, w jakich znajduje się jej bohaterka. Już nie ma się dla kogo popisywać. Już można pozwolić sobie na zapominanie tekstu, niedbałość stroju, nieporadność. Bernhardt grana jest w sposób elegancki, z wielkim skupieniem i taktem. Nie tyle chodzi o ukazanie przegranej aktorki, której życie kończy się w ciszy i zapomnieniu. Raczej o człowieka w ogóle, który, skonfrontowany z ostatecznym momentem życia ziemskiego, próbuje odnaleźć w sobie prawdę odchodzenia. Sarah ma tylko kolejne maski, wspomnienia ról, pośród których niepokojąco mało jest prawdziwego życia. Spektakl grany w oprawie ścian z gołych cegieł Instytutu Grotowskiego zyskiwał na intensywności, a oszczędna, ale bardzo celna ekspresja aktorki pozwalały na szerszą interpretację niż tylko ta jednostkowa, anegdotyczna.

Jelena Charitonowa w przywiezionym z Moskwy monodramie "Przewodnik po świecie kulis" zaprezentowała, niestety, półamatorski zestaw środków. Podając je z ogromnym wdziękiem rozbawiła publiczność, jednak sam spektakl o teatrze nie powiedział nic nowego. Nie odkrywa się nieznanych lądów opowiadając widzowi, że teatr to nie tylko sztuka, ale również awantury, obok pracy na scenie funkcjonują równolegle długie, męczące godziny prób, a chwilę po spektakularnym sukcesie i brawach następuje poczucie osamotnienia i pustki. Dodatkowo nierówne rozłożenie treści przedstawienia (większość czasu poświęcona była opowieści o próbie generalnej i premierze, znacznie mniej czasu zajęła historia prób i przygotowań) trochę kłóci się z założeniem "bycia przewodnikiem" - stosunkowo obiektywnym oprowadzaczem - w tym przypadku, oprowadzaczem po świecie teatru.

Przywieziony z USA spektakl "Obiad z van Goghiem" dostępny był tylko dla wybranych gości, więc jedynie z reakcji wychodzących widzów i serdecznego poklepywania aktora, Aleksandra Komlosi, wywnioskować można, że przedstawienie podobało się publiczności. Zaraz po nim zaś zaprezentowany został kolejny monodram traktujący o teatrze, "Spektakl po spektaklu" w wykonaniu Aleksandra Rubinovasa z Litwy.

Jednak i to przedstawienie nie powiedziało niczego nowego. Grany w kilku językach (w tym po polsku) autorski spektakl był nasycony zwrotami do widowni, graniem "że-się-gra", próbami łamania konwencji teatralnej. Wszystko to porwało widownię (dodatkowo zadowalaną grą na gitarze i śpiewem po rosyjsku), jednak nie zbudowało pełnego przedstawienia. Gdyby nie niespieszne tempo spektaklu i elementarna scenografia, można by zakwalifikować je raczej jako estradową, niż teatralną wypowiedź artystyczną.

Rubinovas poruszał się bardzo sprawnie w różnych płaszczyznach aktorstwa - od kabotyństwa (zarówno tego "zrobionego", odgrywanego, jak i prawdziwego, raczej żenującego, niż śmiesznego) po igranie z emocjami widza i wzbudzanie wzruszenia. Cóż jednak po warsztatowej sprawności, gdy niewiele ma się do powiedzenia?

Wieczór należał do Latefy Ahrrare, pochodzącej z Maroka wykonawczyni spektaklu "Ostatnia noc". Przedstawienie, nasycone symboliką, w stonowanej, funkcjonalnej oprawie plastycznej, było intymną wypowiedzią osamotnionej kobiety, wspominającej (zmarłe? usunięte? to nie takie oczywiste) dziecko, oczekującej na powrót mężczyzny. Nad wszystkim, co rozegrało się na scenie, zawisł cień ojca - złe wspomnienia ciążą kobiecie, są balastem, którego ta nie potrafi się pozbyć.

Ekspresyjna gra Ahrrare, która każdy gest, oddech i krok miała podparte emocją lub intencją, skupiała uwagę i angażuje widza. Niełatwo oderwać wzrok od jej skupionej twarzy, zaś jej ostre, wyraziste gesty, skoordynowane z niepokojącą muzyką, tworzą osobną jakość. W ogóle: tematem spektaklu czyni aktorka nieustający niepokój, osaczenie, jakiego doznaje kobieta (czy kobiecość w ogóle) w opresyjnym, zmaskulinizowanym społeczeństwie. Matka w jej wspomnieniach pojawia się jako obraz sielskiego spokoju. To ją bohaterka woła w chwilach szczególnego osamotnienia. Wspomnienia związane z mężczyznami nie są już tak jasne, w bezpieczny sposób oczywiste.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji