Artykuły

Spełnienie w niespełnieniu

- Lubię spotykać się z młodymi reżyserami. Kiedy u debiutanta widzę błysk w oczach, żarliwość i pewność, że na pewno nam się uda, nigdy nie odmawiam - JAN FRYCZ m.in. o swojej roli w filmie "Pręgi" w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim.

Jeżeli całościowo przyjrzeć się Twojej filmowej biografii, to widać wyraźnie, że (zwłaszcza ostatnio) wspólnym mianownikiem Twoich artystycznych poszukiwań są postaci silnie zindywidualizowanych, neurotycznych odmieńców, często "na granicy załamania nerwowego".

- Może tacy ludzie są nam zwyczajnie bliżsi niż wyidealizowane portrety herosów znanych głównie z komiksowego kina amerykańskiego. Polska jest smutnym krajem smutnych ludzi. Nasza literatura i sztuka zawsze zajmowała się przede wszystkim człowiekiem nieszczęśliwym, ponieważ sami byliśmy raczej nieszczęśliwi. Filmowcy dalej szukają takich miejsc, w których człowiek jest znużony, infantylny, naiwny, perwersyjny, amoralny: czuje się jak zalęknione dzikie zwierzę, które wypuszczono z klatki.

Wbrew jego woli.

- W "Mieście kobiet" Felliniego Marcello Mastroianni grał człowieka znikąd - ani dobrego, ani specjalnie złego. Wkraczał w świat tych wszystkich dziwnych bab nieco zadziwiony, ale bez żadnych kompleksów. Wyobrażasz go sobiew polskim kinie? Te jego bolesne miny, ucieczki, tyrady bez końca, wódkę? Jesteśmy z góry skazani na kompleksy, gombrowiczowskie gęby. Przede wszystkim jest źle, a co będzie potem, to zobaczymy...

Bohater, którego zagrałeś w "Pręgach", jest ikoną niespełnień zwielokrotnionych: przegrywa jako ojciec, człowiek, artysta.

- Współczesna literatura, teatr, film coraz wyraźniej zaczynają się fascynować ludźmi osieroconymi przez kulturę, zepchniętymi na margines. Nie jest to jednak dawny realizm społeczny, tylko dzieła oferujące niezwykłe akty identyfikacji. W tragicznej postaci ojca z "Pręg" [na zdjęciu] - ani gorszego, ani lepszego od innych - przeglądają się losy tysięcy ludzi, którzy zamierzyli sobie w życiu więcej niż im się udało osiągnąć. Niemal każdy w swoim życiu gra przecież rolę ojca.

Gra albo jest nim naprawdę.

- Myślę, że zazwyczaj gra się - lepiej, gorzej - marzenie o byciu ojcem. Dobrym ojcem.

Ojciec Wojtka z "Pręg" nie zagrał tej życiowej roli najlepiej.

- To była jednak prawdziwa ojcowska miłość. Być może on po prostu nie potrafił inaczej? Tak został wychowany, jak wychował syna. Dziennikarze pytają mnie - skąd w panu to niezwykłe okrucieństwo? Ciągle czytamy o przemocy w rodzinie, ludzie tracą hamulce, biorą do ręki noże, zabijają się. Związek ojca i syna w filmie Magdy Piekorz ma wymiar niemal ewangeliczny, biblijny. Nienawiść, gniew pojawiają się zawsze na granicy miłości i rozpaczy. W tej opowieści nie ma winnego, nie ma zadośćuczynienia, miłosierdzia ani oczyszczenia.

Ojciec kochał Wojtusia miłością trudną i apodyktyczną. Jak Pigmalion Galateę, chciał ulepić z syna rzeźbę doskonałą. Ale to się niemal nigdy nie udaje. Marzenia rodziców zawsze będą większe od rzeczywistości.

- Miłość oznacza radość z cudzego istnienia. Dobrze, chętnie się z tym zgodzę, ale przecież nigdy nie zapanujemy do końca nad drugim człowiekiem. Dlatego trzeba uznać jego inność, a czasami się tą innością zachwycić. Bohater "Pręg" chciał, żeby syn był lepszą kopią jego samego. Kara fizyczna wydawała mu się lekarstwem na wszystko - Wojtek obrywał za fatalne oceny, wagary, za złe odpowiedzi. Ojciec bił go dlatego, że go kochał i sam przegrywał.

W filmie kilka razy zdarzają się jednak momenty prawdziwej bliskości pomiędzy ojcem i synem.

- Jest w "Pręgach" scena, którą bardzo lubię. Po nieudanej spowiedzi Wojtka siedzę razem z nim. Milczymy. Zrozumienie zwyciężyło słowo. Kiedy mój bohater wykonywał razem z Wojtkiem wiatraczek, był to chyba najszczęśliwszy moment w jego życiu. Rozpierała go duma, radość. Potem następowały już - jedna po drugiej - same klęski. Strach, że syn będzie znowu chory, wpadnie w złe towarzystwo, rozczarowanie, że woli "szarpidrutów" od muzyki klasycznej. Ale pamięć wiatraczka została. Prawie każdy z nas pamięta takie chwile - pamięta swój wiatraczek.

Ty także?

- Pamiętam momenty płaczu, silnego wzruszenia. Zdarzyło nam się to z tatą dwa, może trzy razy w życiu. Potem bardzo mocno zapamiętałem dojmujący brak ojca, kiedy odszedł na zawsze. Jakby mi w organizmie czegoś ubyło, w duszy. Tak pewnie będzie i ze mną, ale to może kolejny dowód na istnienie Boga.

Ten dwuznaczny, ambiwalentny stosunek ojca do syna wypadł w "Pręgach" tak wiarygodnie również dzięki naturalności roli młodego Wojtusia, którego zagrał Wacław Adamczyk.

- Pamiętam - któregoś dnia, w przerwie między zdjęciami, usiedliśmy razem na ławce. Wacek, który jest z Katowic, zapytał mnie: "A pan to gdzie mieszka w Krakowie?". Odpowiedziałem, że mieszkam w Krakowie na Kazimierzu. A on na to: "Będę musiał tam kiedyś przyjechać na rowerze".

Wojciech Kuczok w "Gnoju" pytał, czy z piekła rodzinnego domu można wejść w dorosłe życie obronną ręką?

- To bardzo trudne. Proust pisał, że im bardziej stajemy się sobą, tym bardziej dochodzą w nas do głosu nasze cechy rodzinne. Wojtek zawsze będzie rozdarty pomiędzy fatum przeszłości a potrzebą wolności.

Tragiczna postać ojca spotyka się w filmie z okrucieństwem syna, który nie dał mu żadnej szansy na ekspiację, pojednanie.

- Wojtek, zabijając w sobie wspomnienie o ojcu, nie zabił go na zawsze. Uważam, że obowiązkiem syna jest opieka nad ojcem. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy się spotkają? Może dopiero po śmierci? Mój bohater wyposażył syna w silną wolę - Wojciech postanowił, że będzie dobry chociaż w jednej dziedzinie. Osiągnął ten cel, natomiast bardzo bym się bał o jego pierwsze spotkanie z kobietą, albo o moment, kiedy sam zostanie ojcem.

Pamięć rejestruje to, co trwa, co było albo dopiero nastąpi.

- Nasza rozmowa potrwa bardzo krótko, za chwilę zacznie się coś nowego. Wydaje mi się, że żyjemy raczej w tym, co było, co będzie - nieustannie przeskakując z przeszłości do przyszłości, tam i z powrotem.

Magdalena Piekorz to kolejny - po Emilu Graffmanie, Jacku Filipiaku, Łukaszu Barczyku, Natalii Korynckiej - młody twórca, z którym pracowałeś w ostatnim sezonie.

- Młody człowiek, który kończy szkołę filmową, z reguły ma ogromną siłę i potrzebę zrobienia tego jedynego, wymarzonego filmu. Lubię spotykać się z młodymi reżyserami. Kiedy u debiutanta widzę błysk w oczach, żarliwość i pewność, że na pewno nam się uda, nigdy nie odmawiam. Magda, kiedy zaczynała swoją przygodę z "Pręgami", miała błyszczące zielone oczy i w ogóle była piękna...

Często jednak filmy powstają nie tyle z pasji, co z najbardziej przyziemnych pobudek.

- Pod tym względem mam wilczy węch. Jeżeli ktoś chce kręcić film z przykrego obowiązku, że trzeba zrobić jakiś kolejny film, to ja natychmiast to wyczuwam i już mi się nie chce u niego grać.

Pisze się o Tobie, że jesteś aktorem wybitnie teatralnym i wybitnie krakowskim, ale niewielu pamięta, że przez kilka lat pracowałeś także w Warszawie.

- To był mój najgorszy zawodowo okres, tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Kiedy z Teatru Narodowego wyrzucono Adama Hanuszkiewicza, przeszedłem do Teatru Polskiego prowadzonego przez Kazimierza Dejmka. U niego zagrałem Wacława w "Zemście", Papkinem był Tadeusz Łomnicki...

Bardzo się wtedy z Łomnickim zaprzyjaźniliście.

- Pokazał mi, że każdy spektakl może być autentycznym doświadczeniem podróży, która zagarnia aktora w całości.

Mając na koncie niemal pięćdziesiąt ról filmowych, w każdym niemal wywiadzie podkreślasz swoją admirację dla niszowego kina Andrzeja Barańskiego.

- Jego filmy nieodmiennie kojarzą się z pewną mgiełką tajemnicy. Na przykład "Horror w Wesołych Bagniskach" - Krystyna Feldman, pani Nina Andrycz, Joanna Szczepkowska, ja, Krzysztof Kowalewski. Każde z nas z innego teatru, a graliśmy przecież w jednej sztuce... To jest chyba wielka tajemnica pana Andrzeja. Chciałbym z nim pracować, wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

Filmy Barańskiego to kino niszowe, o przyszłość którego jestem jednak dziwnie spokojny. Jego filmy na pewno pozostaną.

- Andrzej Barański jest mistrzem ożywionej przestrzeni, która oswaja lęki, cierpienie, a nawet śmierć i która zawsze przybiera konkretny kształt. A to są tematy, które nie podlegają procesowi dewaluacji, omijają mody; a jednak zasadzony literacko Barański to wprawdzie polskie kino, ale już nie polska współczesność, która na ekranie na dobrą sprawę w ogóle jeszcze nie zaistniała w dojrzałej, bogatej formie. Ponadczasowa wartość filmów Bergmana, Tarkowskiego opierała się na odkrywczej rozmowie o człowieku, to kino, które jest zarazem kosmosem. Dobrze, że istnieje, ale chciałbym, żeby równolegle, nie tylko w Polsce, funkcjonowało kino trafnie mierzące się także z tym, co "tu i teraz".

Tę słabość rodzimego kina niweluje niekiedy inscenizacyjny rozmach propozycji autorskich. W myśl tej zasady można by czytać "Pożegnanie jesieni" Trelińskiego jako opowieść o emocjonalnym stanie ducha w '89 roku.

- Mariusz Treliński ma niezwykłą siłę wewnętrzną, a rola Atanazego Bazakbala w "Pożegnaniu jesieni" była dla mnie jedną z najważniejszych aktorskich przygód. "Pożegnanie" kręciliśmy właściwie w jakimś amoku, niekontrolowanej twórczej gorączce.

Praca z Trelińskim stoi jednak, jak sądzę, na antypodach stylu wypracowanego przez Andrzeja Barańskiego.

- Według mnie to wspaniałe, że mogę się sprawdzać u dwóch tak różnych reżyserów. Każdego z nich cenię za coś zupełnie innego. Mariusz, poza innymi zaletami, ma bowiem mnóstwo wdzięku, którym zaraża ludzi i zabiera ich ze sobą. Kiedy przyjechałem na plan "Egoistów", swoje zdjęcia kończyła akurat Magda Cielecka. Mariusz przywitał mnie słowami: "Janku, cieszę się, że jesteś; Magda wyjeżdża, a więc zabiera już swoją energię, i teraz liczę na to, że ty dasz nam swoją". Potraktowałem to bardzo poważnie. Zawsze jestem naładowany emocjami, które oddaję reżyserowi. Pytanie tylko, w jakim stopniu je przekazuję i ile mnie to kosztuje.

A co wtedy, gdy emocje nie są pozytywne?

- Zaufanie do reżysera powinno przekładać się także w drugą stronę. Jeżeli ja inwestuję swoje umiejętności w jakiś projekt, muszę mieć pewność, że ktoś tego ode mnie oczekiwał. Laco Adamik opowiadał mi kiedyś, że kilka lat temu zaproszono go do Ameryki na zjazd, który miał sfilmować. Przyjechał więc, zameldował się w hotelu. Po trzech dniach zaczął się jednak niepokoić, gdzie jest kamera i operatorzy. W końcu człowiek, który go zaprosił, powiedział, że w zasadzie chodziło tylko o jego obecność. Żeby przyjechał, dał trochę pozytywnej, dobrej energii. Wówczas Laco już wiedział, o co chodzi, rozluźnił się i poszedł na basen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji