Premiera Kruczkowskiego na Wybrzeżu
Przypominam fragment wypowiedzi autora "Pierwszego dnia wolności", "...pisarza może interesować konflikt pomiędzy dwiema postawami czy dwiema zbiorowościami wówczas tylko, kiedy po obu stronach są one reprezentowane przez autentycznych, żywych ludzi".
To więcej niż deklaracja wierności realizmowi. Rzecz nie w technice pisarskiej! Realizm będzie tu wynikiem, niemal jakimś "produktem ubocznym" w stosunku do konfliktu postaw i konfliktu zbiorowości. Rozumiem to tak: Kruczkowski uważa, że nie ma konfliktu w ogóle, abstrakcji starcia idei przeciwstawnych, czystego schematu nakazów moralnych sprzecznych. Nie ma - dla pisarza. Równanie moralne i intelektualne pisarz rozwiązuje na "żywych, autentycznych ludziach", tworzy na scenie konkretne sytuacje, na scenie poruszają się ludzie uwikłani w sprawy przeżyte i przeżywane, wieloznaczne. Nie ma idei TAK postawionej przeciw idei NIE, jest dramatyczne przecięcie splątanego kłębu uczuć, interesów, instynktów, przeświadczeń - ludzkiej sytuacji.
Wiemy, że nie idzie w "Pierwszym dniu wolności" o stosunki polsko-niemieckie, że pierwszy dzień wolności ludzi z jenieckiego obozu jest tylko przykładem. Może nawet to nie przykład, pretekst tylko. Zgoda! Ależ nie jest pretekstem i tylko przykładem to, że w sztuce Kruczkowskiego Jan ma kolegów, Inga jest samotna, że ludzie, na których musi czekać Inga muszą być wrogami Jana; że piękna idea wolności wyboru, gdy jest czymś więcej niż przekonaniem, gdy ma być wolnością wyboru postępowania - to jest wyborem w konkretnej sytuacji, wyborem przymusowym, jest wolnością konsekwencji. Przykład wiosny 1945 r. jest tylko przykładem, nie jest ważny jako temat, ale ważne jest niesłychanie to, że jest taki przykład sytuacyjny. Że to nie jest równanie ideologiczne z wszystkimi wiadomymi, ale pokaz realnych trudności, postawienie ludzi przeciw ludziom, ludzi obciążonych autentycznym bagażem przeszłości i teraźniejszości.
Teatr Wybrzeże dobrze pokazał właśnie tę sytuacyjną konkretność "Pierwszego dnia wolności". Pokazał ludzką, jakże zrozumiałą podszewkę retorycznego sporu o pojęcie wolności. Problem odzyskanej solidarności" obozowych kolegów przestał być - gdy patrzyłem na scenę w Gdyni - ideową formułą i punktem autorskiego dowodzenia. Z solidarności mogą wyniknąć tragiczne sprawy - będzie strzał Jana - ale solidarność jest siłą i radością. To w Gdyni pokazali nam mocno i pięknie. Przez kilka godzin chłopcy walczyli, bali się, szła na nich śmierć; za pięć lat obozowego bezruchu nałykali się wojny, nienawiści, heroizmu i koleżeństwa frontowego. To są po tym wszystkim rzeczywiście inni ludzie. Wyciągnęli się na kanapach i fotelach mieszkania państwa Klugge, pardon, rozłożyli się po bitwie w swojej kwaterze, śmieją się, rechoczą do siebie radośnie... była śmierć i poszła, swoje zrobiliśmy, żyjemy, razem żyjemy, jak razem walczyliśmy - niech obcy swoich łap nie pchają. To są inni ludzie. Autentycznie, w zachowaniu inni. Zakochana w Michale Luzzi mogła jeszcze przed chwilą paradować w oficerskim płaszczu, przymierzała sobie frywolnie polską oficerską furażerkę. W popłochu zdejmuje to z siebie, nim jeszcze chłopcy wrócili z boju. Luzzi jest teraz w kącie, tak jak przedtem śmiało patrzyła w oczy obcym panom oficerom. Przedtem ona była u siebie, oni byli wojennymi rozbitkami - teraz "u siebie" są oni.
To chyba dobry przykład jak w ręku Zygmunta Hübnera ideowa dialektyka sztuki pęcznieje właśnie sytuacyjną konkretnością, jak "przykład" akcji sprowadza spór o pojęcie wolności na ulice pewnego pustego miasteczka, które jedni zajęli, drudzy próbowali zdobyć. I zaczynamy całą sprawę rozumieć - nie tylko wedle pojęciowej kalkulacji.
Tak samo lepiej chyba rozumiemy w teatrze Hübnera zakończenie. Nie ma słów Luzzi do Jana: "Dlaczego właśnie pan" - bo nie są właściwie potrzebne. Jest jasne, że Jan będzie strzelał, a nawet gdyby strzelał jego kolega, to na jedno by wyszło, Jan i tak już wybrał swoich, wybrał solidarność walki z przeciwnikiem.
Przedstawienie "Teatru Wybrzeże" nie jest idealne, skądże. Można wyliczyć sporą wiązkę dobrych pomysłów teatralnych, które zostały nadmiernie "rozegrane", przeciągnięte. Sytuacyjną, realistyczną konkretność biegu akcji koledzy z Wybrzeża kompensowali sobie od czasu do czasu teatralizacją gestu, i od czasu do czasu zbyt to było widoczne, "za dobre". Zbigniew Cybulski w jednym czy drugim miejscu gospodarował ładunkiem swego talentu jak pirotechnik, nie jak strzelec wyborowy. Cóż z tego, Jan w jego wersji "trafia" w widza, zostaje w oczach, to jest rola przez duże litery pisana. Łatwo stosunkowo określić techniczne niedostatki jakiegoś szczegółowego zagrania - nie podejmuję się opisać, na czym polega taki dar ruchu na scenie, jakim rozporządza Cybulski, czym jest siła jednego takiego gestu, który nagle wszystko ci o postaci powie! Tylko tetryk wtedy pamięta te gesty, które mu niczego nie powiedziały. Gdybym był teatralnym pedagogiem, to bym spowiadał Cybulskiego z grzechów powszednich przeciw samemu sobie - że jestem widzem, więc najpiękniej za tę rolę dziękuję.
Przedstawienie "Teatru Wybrzeże" jest ciepłe i żywe. I nie dlatego, że Cybulski chwyta za serce, że Edmund Fetting jest znakomitym Michałem, że Bogumił Kobiela z humorem potraktował rolę Hieronima, że Mirosława Dubrawska i Teresa Kaczyńska były zwyczajnymi dziewczynami z miasteczka... Bo że dobre jest ustawienie roli Michała i godna admiracji jest aktorska wyrazistość Fettinga, że bije w oczy słuszność koncepcji Anzelma, który w wykonaniu Józefa Czerniawskiego bardziej był zmęczonym, zszarganym przez życie człowiekiem niż maniakiem - że słuszna jest swobodna normalność Luzzi, młodzieńcza naturalność takiego Pawła (Zdzisław Maklakiewicz) czy Karola (Władysław Kowalski) - nie mogę dla zasłużonego przez kolegów z Wybrzeża kompletu chwalić jeszcze Doktora (Antoni Fuzakowski) i Grimma (Leon Załuga) - to wszystko jeszcze ich dostatecznie nie tłumaczy z sukcesu. Z ładnych kamieni nie ma dobrej mozaiki. Trzeba je ułożyć w mozaikę. A i po bardzo regularnym ułożeniu może to być "żywe", może być tylko regularne i logiczne. Myślę, że reżysera i zespołu zasługa sprowadza się do prostej dosyć sprawy. Nie od warstwy ideowej zstępowali na scenę, nie żeby grą "uzasadniali" słuszności tezy centralnej autora - przeciwnie, wyszli od sceny, od sytuacji, od konkretnego przykładu. I z tego dopiero układała się w sposób bardzo naturalny - i zrozumiały - droga do końcowego gestu Jana, droga wyboru i decyzji. Po ludzku to wyszło.