Artykuły

Wyzwalanie emocji

- Mam swoją półkę z teatrem niemożliwym, nad którym pracuję, jak tylko nadarza się okazja. Wciąż jeszcze szukam i drążę. To praca niezakończona - mówi KRZYSZTOF JASIŃSKI, dyrektor artystyczny Krakowskiego Teatru Scena STU.

Czy zgodziłby się pan zostać bohaterem benefisu? Z Krzysztofem Jasińskim rozmawia Małgorzata Piwowar.

- W żadnym wypadku.

Dlaczego?

- Bo nie umiałbym zagrać tej roli, a poza tym nikt by nie potrafił tego zrobić ze mną w roli głównej.

Ma pan tak wielkie wymagania?

- Przede wszystkim - nie potrafiłbym się tam poczuć swobodnie. To nie byłaby dla mnie naturalna sytuacja.

To jak pan przekonuje bohaterów swoich benefisów, żeby wzięli w nich udział?

- Staram się znaleźć odpowiedni moment. Wyczekuję. Poluję. Czasem latami.

Na kogo najdłużej?

- Na Stanisława Lema. Od początku było jasne, że nie zgodzi się na udział w czymś takim jak benefis, bo nie ma czasu i w dodatku kompletnie go to nie interesuje. Musiał być powód. Jak tylko się dowiedziałem, że otrzyma Nagrodę Fundacji Kultury Polskiej - wiedziałem, że jest okazja. Jako człowiek honoru potraktował to wyróżnienie poważnie. Uważał, że ma obowiązek podziękować i przyjął moją propozycję.

Liczył pan bohaterów swoich benefisów?

- Powyżej setki przestałem.

Aż trudno uwierzyć, że znalazł pan aż tylu interesujących ludzi.

- To zaledwie cząstka spośród tych, którzy zasługują na przybliżenie. Udział w programie proponujemy tylko tym, których znamy. Oczywiście, szukanie odpowiednich postaci nie jest łatwe, bo muszą zainteresować sobą milionową widownię.

Jeśli dobrze rozumiem, chodzi o to, żeby kulturę wysoką przysposobić dla kilkumilionowej widowni.

- Nie. Żeby nie dzielić i tak już bardzo podzielonego społeczeństwa. W Polsce jest wielu niezamożnych, niewykształconych, bezrobotnych. Nie można kazać im iść do filharmonii czy teatru. Ale można pokazywać mądre wzorce, wspaniałych Polaków jako zwyczajnych ludzi, którzy mają dzieci, rodziny, są sympatyczni, potrafią się bawić.

Jak daleko odeszła formuła benefisu od pierwszego - Andrzeja Wajdy - w stanie wojennym?

- Niewiele się zmieniło. Benefis jest wynalazkiem grupy przyjaciół Teatru STU. Początkowo każdy wymyślał, co moglibyśmy uczcić, żeby się dobrze czuć. Bawiliśmy się, piliśmy wino. Łączyło nas poczucie humoru, które było naszą obroną przed światem. Często potrafiliśmy znajdować pretekst do świętowania. Aż pewnego dnia zrobiliśmy benefis Andrzejowi Wajdzie. Telewizja przyszła potem.

Był pan i dyrektorem krakowskiego ośrodka TV, i szefem programowym Canal+. Myślał pan na tych stołkach o globalizacji jako swoim sprzymierzeńcu czy wrogu?

- Globalizację zawsze uważałem za sprzymierzeńca - obojętne, czym się zajmowałem. Widziałem i widzę w niej szansę dla siebie, mojej rodziny. Nie jestem ani politykiem, ani prezydentem, ani ministrem. Dla mnie Polska to moja rodzina, mój teatr, moje gospodarstwo. To, na co mam wpływ od początku do końca. Drzewa też trzeba sadzić odpowiedzialnie, tak jak wychowywać dziecko czy robić przedstawienia. Przez lata jeździłem z teatrem po świecie i widziałem lepszy, bardziej ludzki świat. Dziś pojawia się szansa, żeby tak było i u nas. Chodzi o to, żebyśmy mogli żyć tak, jak pragniemy. To podstawowa sprawa.

Podobno, kiedy się pan dowiedział, że będzie ekranizowany "Władca pierścieni", przyznał, że jest o tę realizację zazdrosny.

- Tu nie idzie o film. Poruszałem się z moim zawodowym teatrem po rozmaitych poboczach - wiele eksperymentowaliśmy. Pracowałem nad teatrem moich marzeń. To był okres prac warsztatowych dla samego siebie. Chciałem zrealizować "Sto lat samotności" Marqueza, "Finnegan's Wake" i "Ulissesa" Joyce'a. Fascynowałem się też pierwszymi powieściami Tolkiena. Od razu widziałem w nich fantastyczny materiał na realizację niezwykłego przedstawienia. Nawet przed laty ogłosiłem nabór szukając elfów, hobbitów. Kiedy po latach dowiedziałem się, że powstaje film, przypomniała mi się tamta sytuacja.

Nie żałuje pan, że tamten projekt nie doszedł do skutku?

- Zająłem się Wyspiańskim. Mam swoją półkę z teatrem niemożliwym, nad którym pracuję, jak tylko nadarza się okazja. Wciąż jeszcze szukam i drążę. To praca niezakończona.

Z jednej strony fascynuje pana teatr niemożliwy, z drugiej realizuje pan ogromne widowiska plenerowe. Co w nich jest pociągającego?

- Wielkie widowiska magnetyzują nas od najdawniejszych czasów. Przestrzeń i architektura to prawdziwe cuda. Nauczyłem się energii tej przestrzeni. Jak zaczynałem realizować wielkie przedstawienia, to jeszcze obowiązywały wzorce proletkultu. Byłem młodym człowiekiem, kiedy zaproponowano mi oprawienie uroczystości 30-lecia napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę, dla 100 tysięcy młodych ludzi w Birkenau. Trzeba było użyć prostych środków, ale jak na ówczesne czasy - bardzo wyrafinowanych. Polski Aeroklub stawiał zasłonę dymną (morskie świece dymne woziliśmy z Gdańska), wyświetlane były slajdy na gigantycznych ekranach za pomocą ogromnych - nieistniejących dziś - rzutników wymontowanych na tę okazję z Teatru Wielkiego. I były wielkie głośniki, te, które "oplatały" Kraków na 1 maja - dziś także już ich nie ma. Koszty były duże, ale efekt - niezapomniany. Wielkie przeżycie, widziałem wielu płaczących ludzi. To nie był teatr, ani spęd, lecz rodzaj misterium.

Lubi pan prowokować w ludziach emocje, sterować nimi?

- Uproszczenia w tej sprawie są niebezpieczne. Najpierw trzeba zapanować nad przestrzenią. Stworzyć scenariusz, który wyzwoli emocje. Trzeba wiedzieć, czego widzowie pragną, zaspokoić ich oczekiwania. Nauczyłem się używać środków wywołujących czarodziejskie obrazy. Ludzie zawsze chcieli się spełniać w tłumie, grupie, bo tak żyją. Na zapotrzebowanie na igrzyska - dawniej odpowiadali władcy, później organizatorzy życia społecznego, tak jak dzisiaj igrzysk olimpijskich czy wielkich widowisk telewizyjnych.

Czy jest w sztuce coś, czego pan jeszcze nie spróbował, a chciałby?

- Chciałbym wystawić Wyspiańskiego - tak jak go rozumiem. "Wesele", "Wyzwolenie" i "Akropolis" - jako polski tryptyk, wtajemniczający w polski los. Ale to kosztowne i niekomercyjne, dlatego nierealne.

Dlaczego mówi pan, że nierealne?

- Bo to skomplikowane. Chodzi o specjalną przestrzeń - w przypadku "Akropolis" musiałby to być Wawel. Nie przeszkadza mi, że mój zamysł pozostaje w sferze planów i marzeń. Ja się już trochę uspokoiłem. Równie fascynują mnie kilkuosobowe przedstawienia Beckettowskie jak wystawianie oper.

Wspomniał pan o operze. Łatwo radzić sobie z tym gatunkiem bez wykształcenia muzycznego?

- To jest najtrudniejsze na początku. Niewielu operowych reżyserów czyta partyturę - to nie jest konieczne. Ale oczywiście trzeba słyszeć i zachwycić się dziełem. Najważniejsze jest poznanie struktury utworu. Na szczęście zawsze mamy do dyspozycji kilka najważniejszych wykonań na świecie, z którymi można się zapoznać.

Zanim "Chicago" pojawiło się na ekranach amerykańskich kin, pan zrealizował przedstawienie w warszawskim Teatrze Komedia. Pański spektakl i film niewiele się od siebie różnią. Jak to możliwe?

- Kocham ten gatunek. Zanim zabrałem się do reżyserowania "Chicago", pojechałem do Londynu, by tam, na West Endzie, zobaczyć spektakl.

Na ile londyńska wersja odbiega od polskiej?

- Jeśli tamto jest bentleyem, to nasze jest polonezem, po prostu. Ze względu na możliwości. Ameryka, Europa i Polska to trzy różne światy. Nie oglądałem pierwszej amerykańskiej wersji musicalu - widziałem tylko zdjęcia i egzemplarz reżyserski. Czytając go zorientowałem się, że mam do czynienia z broadwayowskim nadmiarem. Natomiast Anglicy potrafili doskonale dotrzeć do sedna utworu, stworzyć oryginalny wariant historii. To mnie zainspirowało. Zobaczyłem szansę powodzenia, oczywiście pod warunkiem znalezienia odpowiedniej obsady. Bez Barbary Melzer nie byłoby tego przedstawienia.

Czy to prawda, że planuje pan życie i pracę na wiele lat do przodu?

- Pomysły teatralne dojrzewają latami. W przyszłym roku zaczynam "Biesy", ale myślałem o ich realizacji już kilka lat wcześniej. Na 40-lecie Teatru STU chcę pokazać, że dorobiliśmy się w Krakowie rozwiązania modelowego i że Teatr STU jest wyjątkowym miejscem do pracy. Tutaj mogłem wystawić "Hamleta" i "Zemstę". A ciągle jeszcze wiele jest do zrobienia. Ale i tak już wyhamowałem. Dziś organizm już mi nie pozwala na takie szaleństwa jak dawniej...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji