Artykuły

"Gra o pięć minut". Marynistyczna sztuka Roberta Mallet w Teatrze "Wybrzeże"

Sztukę Roberta Malleta "Gra o pięć minut" Teatr "Wybrzeże" pokazał naj­pierw wychowankom Wyż­szej Szkoły Marynarki Wo­jennej. Była to polska pra­premiera. Dyskutowano po niej dość długo. Młodzi ma­rynarze interesowali się przy tym - wbrew przy­puszczeniom - więcej niż realiami morskimi, psychi­cznymi przeżyciami jedena­stu swych kolegów angielskich i włoskich, którzy w komorach amunicyjnych brytyjskiego pancernika prowa­dzą grę o własne życie, czy nawet więcej jeszcze - o ży cie tysiąca dwustu ludzi załogi i o istnienie potężnej jednostki wojennej z jednej strony, a z drugiej - o wy­pełnienie do końca bohater­skiego obowiązku wysadze­nia w powietrze nieprzyja­cielskiego okrętu, choćby za cenę własnej śmierci i śmierci współtowarzysza.

ŚWIADCZY to zapewne, że konsultacja fachowa przy wystawieniu sztuki kapitana rez. Mar. Woj. Ta­deusza Borysiewicza, autora doskonałego tłumaczenia głośnej powieści Wouka "Bunt na okręcie", była aż tak staranna, że nawet młode oczy adeptów służby wojenno-morskiej nie znalazły żadnych usterek, ale także świadczy i o tym, że Mallet tak napisał swe 14 obrazów, dziejących się w kilku po­mieszczeniach na najniż­szym pokładzie, tuż koło ru­fy pancernika i w najbliż­szym sąsiedztwie miny, któ­ra w każdej chwili może wybuchnąć, a wtedy..., iż wychowawcy i wychowankowie WSMW uważali je za zupełnie podobne do praw­dy.

"Gra o pięć minut" jest też oparta na prawdziwej historii. Sytuacja pokazana w sztuce rozegrała się w rzeczywistości. HMS "Valiant" istotnie rozsadzony został przez minę, podłożo­ną pod jego stępkę przez dwóch włoskich płetwonur­ków. Ale czy dowodzący okrętem komandor, jego oficerowie, bosman i maryna­rze, czy dwaj włoscy stra­ceńcy tak przeżywali te ostatnie kwadranse i minu­ty istnienia okrętu? Zapew­ne nie, choć mogli je tak przeżywać i mogli tak działać. Tego zdania byli przy­najmniej dyskutanci popremierowi. Ja natomiast wolałbym dodać takie zupełnie cywilne zastrzeżenie: naturalnie tylko wtedy, gdyby wszyscy byli typami aż takich pozytywnych bohate­rów, prawie bez skazy i zmazy, o czynach których czytywało się w propagan­dowych opowiadaniach wo­jennych. A może rzeczywiście w latach wojny żyją biją się i giną tacy ludzie o stalowych nerwach i he­roicznych sercach? Jestem zdecydowanym cywilem i pacyfistą i stąd zapewne ta moja wątpliwość.

Widzowie na pierwszym, publicznym przedstawie­niu, a więc już nie fachowcy z Marynarki Wo­jennej przez całe dwie godziny byli jakby pod­minowani - nomen omen - właśnie tą miną przyczepioną gdzieś pod okrętową zenzą HMS "Valiant''. To zasługa nie tylko Malleta, który zresztą posłużył się w konstrukcji sztuki jednością miej­sca, czasu i akcji, przez co zbytnio ją usztywnił, ale w większej chyba je­szcze mierze teatru. O staranności nawet w detalach realiów marynarskich już wspomniałem. Scenograf (Feliks Krassowski) również stworzył nie tylko sugestywne, ale wiernie podobne wnętrze okrę­tu, pomysłowo przesuwając na małej obrotówce przyległe do siebie komory i korytarz z tra­pem.

ALE zawsze jednak w teatrze najważniejszym czynnikiem powodzenia są aktorzy. I tu trzeba pogra­tulować reżyserowi Hübnerowi, że tak obsadził sztu­kę i, że tak zgrał zespół. Nie zagubił przy tym odręb­ności postaci, wykorzystując umiejętnie właściwości gra­jących aktorów. Każda z po­staci była dzięki temu inna, mimo iż - poza włoskimi jeńcami - wszyscy nosili mundury tej samej mary­narki.

Dowódca okrętu (Eliasz Kuziemski) byl zimnym Angli­kiem, oschłym, łamiącym na­wet prawa i konwencje wo­jenne, w imię "dobra służby", zgodnie z jezuicką zasadą, że cel uświęca środki; jego za­stępca (Zygmunt Hübner) chce czuć i myśleć dokładnie tak samo, jak dowódca, w którym widzi swój ideał, toteż natych­miast poskramia w sobie każ­dą wątpliwość; oficer - tłumacz (Bogdan Wróblewski) to znów indywidualista o własnym zdaniu, potrafiący jednak pod­dać się dyscyplinie; lekarz (Ludwik Dzieniewicz) i kape­lan (Zbigniew Zemło) w swych krótkich rozmowach z dowód­cą mieli zaprezentować te hu­manitarne cechy angielskich charakterów, którymi zazwy­czaj chwalą się sami synowie Albionu, ale w które zdecydo­wanie nie chcą wierzyć, zwła­szcza ludy dotąd gnębione przez brytyjski kolonializm; w koń­cu ostatnia z szarż - bosman (Józef Walewski), który - moim zdaniem - mimo wszyst­ko za mało miał wojskowej postawy podoficera.

SZTUKA na pewno byłaby zbyt deklaratyw­na, gdyby nie postacie dwóch prostych marynarzy (Wiesław Ochmański i Ta­deusz Gwiazdowski), których rozmowy są jakby in-terludiami wśród akcji dziejących się w komorach dowódcy i jeńców. Gwiaz­dowski stworzył postać starszego marynarza, sceptyka, który przez żołnierską tre­surę patrzy na wszystko, jak na coś, co dzieje się poza możliwością jego indy­widualnej inicjatywy, a Ochmański, młodszy jego kolega, trochę chyba mniej przekonywająco pokazał jak z marzącego o przygodzie chłopca wyłazi ordynarny strach, gdy niebezpieczeń­stwo zajrzy w oczy.

Jeńcem włoskim - mówiącym na scenie tylko po włosku - był Tadeusz Wojtych. Mało miał pola do popisu, ale mimo to stworzył dobrze narysowaną sylwelkę nieugiętego Włocha.

W rzeczywistości ten Włoch - jakiś wyjątek w regule - przy końcu wojny walczył u boku swych poprzednich wrogów, Angli­ków, z hitlerowcami, wypieranymi z półwyspu Apeniń­skiego. Ale to już inna hi­storia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji