Artykuły

Festiwal Gombrowiczowski. Powieść na scenie

Trudno powiedzieć, jaki był cel adaptacji Piotra Siekluckiego i Waldemara Śmigasiewicza - o Festiwalu Gombrowiczowskim w Radomiu pisze Anna Bielecka-Mateja z Nowej Siły Krytycznej.

Na Festiwalu Gombrowiczowskim dało się słyszeć głosy, że powieść na scenie jeśli zaistnieje, to zawsze ze szkodą dla pierwowzoru. Są teatralne słowniki i kompendia wiedzy, które donoszą, że adaptacja to wynik nienasyconych ambicji reżyserów, którym dramaturgia przestała wystarczać. Tymczasem stare pytanie Lessinga o granice sztuk warto i trzeba poszerzyć o cel tej nieodzownej ekspansji, uwikłanej przecież w kulturowe i socjologiczne przemiany. Jaki był cel adaptacji Piotra Siekluckiego i Waldemara Śmigasiewicza - doprawdy trudno powiedzieć.

Dziwne to dzieło, "Trans-Atlantyk". Dziwniejsze jednak w teatralnym wydaniu kieleckiego teatru pod okiem reżyserskim Piotra Siekluckiego, a najdziwniejsze jego rozległe interpretacje o "polskim piekiełku" i wadach rodzimych, bo narodowych przeniesionych za - albo przez ocean, jak chciał sam Gombrowicz. Rodzinności tam żadnej, za wyjątkiem więzów krwi Tomasza i Ignacego, i całe szczęście, bo czyż nie o jej rozpad targany wojenną zawieruchą samemu autorowi idzie? Wszystkie te wady, z fałszywym patriotyzmem, wiarołomstwem, naiwnością na czele, stają się puste i nijakie, a w inscenizacji Siekluckiego pobrzmiewają tak cichym echem, że wobec wizualnych walorów sztuki doprawdy trudno je dostrzec. Zbudowany na granicy snu i rzeczywistości spektakl, czerpiący z poetyki surrealizmu i obrazów Salvadora Dali poraża swoją kolorystyką, przypieczętowaną subtelną grą światła. Doskonale w tej oprawie funkcjonują postaci - komponujący się z tłem, "tamtejszy" Gonzago (Paweł Sanakiewicz), goniący w atlasowym, błękitnym szlafroku za swą męską, erotyczną fascynacją, stąpając po scenie lekko jak motyl przy całej swej zasadnej posturze; i obcy, "tutejszy" Bakcyl (Dawid Żłobiński) z pieską manierą zaznaczający swoją obecność. Nie jest to jednak sztampowo interpretowane starcie dwóch światów, wszak odrębne gry, których animatorami są wszyscy bohaterowi znajdą w końcu ujście w postaci Gonzalo. Tylko Gombrowicz (Hubert Bronicki), w życiu i sztuce mistrz kreacji, jakiś w tym świecie zagubiony, niewyrazisty.

Jest jednak w spektaklu Siekluckiego chwila przebudzenia. Na szczęście. Magia ręki, która potrafiła stworzyć urokliwe sceny, poddać je odpowiedniemu tempu, rygorowi i stylistyce, a bohaterów ubrać w zmyślne kostiumy różnych epok, rozciągając w czasie obraz Polski i Polaka, w pewnym momencie przestaje działać. Przebudzenie jest dotkliwe, bo uświadamia, że w tym bogactwie kształtów i form jest spory ładunek sztuczności i kiczu. Ocean wykonany z plastikowego materiału, szum wody, krzyk mew. Po dobrej oprawie znów zostaje intelektualna pustka, której nie zatrze próba zbudowania między bohaterami jakiś relacji i napięć.

Odwrotnie rzecz wygląda w przypadku "Pornografii" Waldemara Śmigasiewicza. Jest w niej coś z heroikomizmu - konflikt wysokiej formy i niskiej treści, który ma wywołać śmieszność. I proszę bardzo. Publiczność raduje się i bawi, bo raz, że przyszła oglądać spektakl z Warszawy z aktorami z Warszawy (wszyscy przecież znamy i kochamy polskie seriale), to jeszcze serię żartów, skeczów i gagów podaje jej się jak na dłoni. Problem tylko, że wszystko oprawione jest nadmiernym patetyzmem, powagą i dostojeństwem, a to starcie bynajmniej nie śmieszy. Co więc mają robić aktorzy? Sami dobrze nie wiedzą, więc serwują rozrywkowe samograje i czekają na brawa.

Scena ciemna, mroczna. Do końca taka pozostanie. Kręgi światła wyznaczają przestrzenie gry. Dekoracja ascetyczna - stół i drzwi. Przybędzie jej na chwilę łóżko z trupem Siemiana i kredens z trupem Amelii. Odsłona pierwsza - pojawia się Fryderyk. U Gombrowicza to postać bodaj bardziej wyrazista niż sam poeta. Niech więc ma pierwszeństwo głosu. Może to cień Witolda? Powtarzalność ich ruchów i gestów może na to wskazywać. Fryderyk jednak szybko zostaje odsunięty w cień. Zasiada z boku przy małym stoliku i czerwonym ołówkiem jak metronom wystukuje rytm, odmierza czas tak bardzo względny u Gombroiczwa. Czy wolno odsuwać na drugi plan postać tak tajemną, nieprzeniknioną, będącą projekcją skrytych namiętności głównego bohatera? Reżyserowi w zasadzie wszytko wolno, ale skutek tego taki, że Witold to wścibski dziad, co to chodzi, węszy, podsłuchuje i knuje. Nic bardziej mylnego.

Wszystko, co w powieści wydaje się istotne, znikło z inscenizacji Śmigasiewicza albo zostało spłaszczone - erotyczny, spontaniczny odbiór świata, smagany ciekawością i pożądliwą tajemnicą, mrok i niepewność istnienia, ustanawiające status bohaterów, gry młodości podsycane pożądliwością. "Pornografia" jawi się jako kryminalna historią, co gorsza bez polotu i z banalną metaforą na finał o człowieku-okręcie, który do brzegu dobić nie może.

Adaptacja to swoisty przekład, interpretacja utworu, który jest jej podstawą, poprzez teatralny system znaków. To znaczy, że musi istnieć kompromis między formą a treścią. Niezbyt odkrywcze. A jakie trudne do wykonania.

na zdjęciu: "Trans-Atlantyk" w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji