Sen o Dostojewskim
NIE zacznę od teoretycznych rozważań na temat, czy adaptacja powieści w ogóle, a skomplikowanych i wielopłaszczyznowych powieści Dostojewskiego w szczególności jest rzeczą słuszną, czy jak jedni twierdzą jest barbarzyństwem, lub jak inni dowodzą wyciągnięciem istotnych treści z utworu.
Zbyt wiele na ten temat zużyto już piór, żeby tu do niego powracać. Sądzą, że wystarczy stwierdzenie, iż w tym konkretnym wypadku przed autorem adaptacji "Zbrodni i kary" stanęły różnorakie i niekiedy sprzeczne między sobą zadania. Z "Zbrodni i kary" można ukazać na scenie: 1) sztukę kryminalną (czy odkryją mordercę lichwiarki?), 2) spektakl psychologiczny ukazujący najsubtelniejsze odcienie doznań zbrodniarza w konflikcie z własnym sumieniem, 3) utwór obyczajowy uwypuklający przede wszystkim atmosferę, "dostojewszczyzny", 4) sztukę społeczną, dowodzącą nieuchronności takich zbrodni popełnianych w imię oczyszczenia ze zła, jakie widzi się wokół siebie.
Autor adaptacji, którą oglądamy w Teatrze Wybrzeża zaczerpnął potrosze z każdej tych możliwości, ale uczynił coś, co przede wszystkim zdecydowało o charakterze widowiska: odrealnił powieść. Wypadki dziejące się w "Zbrodni i karze" widzimy jak poprzez mgłę sennego koszmaru. Dostojewski, przy całej swej mistycznej filozofii, przy wyraźnym wprowadzeniu majaków do akcji swych utworów operuje zawsze faktami wybitnie realistycznymi. Ten, to właśnie realizm został starannie podkreślony w zresztą bardzo złym filmie francuskim, osnutym na tejże powieści. Przeciwieństwem owej interpretacji jest właśnie adaptacja Hübnera. Osobiście sadzę, że ta atmosfera nierealności wyszła na dobre sztuce: sprawiła, że to co dzisiaj nas razi w Dostojewskim odeszło na plan drugi, zasnuło się jakąś mgłą nie do przebicia, a to co jest jego wartością emocjonalną i poetycką pozostało w całej mocy. Dlatego zgodnie z koncepcją autora adaptacji najwspanialej wypadł koszmarny sen Raskolnikowa, jaki nawiedza go po popełnieniu zbrodni. Adaptacja zrezygnowała zresztą bardzo słusznie, z wielu wątków tej obszernej powieści, musiała to uczynić, by zapobiec wielogodzinnemu spektaklowi. Może, tylko powstać pytanie, czemu zrezygnowano z dość ważnego dla motywów zbrodni wątku krzywdy Duni, siostry Raskolnikowa. O matce i siostrze wspomina Raskolnikow tylko raz mimochodem, choć odegrały olbrzymią rolę w jego życiu. Także urwał się jak gdyby w środku akcji wątek Marmieładowa i adaptator oszczędził widzom wiadomości o samobójstwie nieszczęsnego ojca Soni. Natomiast, dialogi zachował autor adaptacji nader wiernie, czując, instynktem artysty, że w nich nie ma nic do dodania tak są doskonałe w swym poetyckim kształcie.
Widowisko, które obejrzeliśmy robi na widzu głębokie, by nie powiedzieć wstrząsające wrażenie. Logicznie trzymając się koncepcji koszmarnego snu zespolił reżyser treść z formą scenograficzną, w której Ali Bunsch dokonał rzeczy wzruszająco pięknych. Nie chodzi tu już o doprowadzoną do doskonałości sprawność zmian scenerii, ale o ową atmosferę niesamowitości wydobytą z wszystkiego, co widzimy na scenie: z każdego stopnia stromych, jak we śnie schodów, z wy olbrzymionego cienia, rosnącego na ścianie, z czerwonego traka, w którym Raskolnikow ukazuje się we własnym śnie, nawet z różowej peruki Soni. Ta scenografia w połączeniu ze znakomicie zastosowaną akustyką potwierdza przyjętą przez inscenizatora w całej pełni znaną tezę, że Dostojewski jest poniekąd ojcem egzystencjalizmu naszej epoki. REŻYSER i inscenizator w jednej osobie Zygmunt Hübner miał zadanie tym trudniejsze, że nie do wszystkich ról (a każda z nich i choćby najmniejsza jest odpowiedzialna) rozporządzał odpowiednimi aktorami. Przypomnijmy sobie, że w inscenizacji Leona Schillera granej na scenie Teatru Polskiego, równo przed ćwierć wiekiem (1934 r.) reżyser miał takich interpretatorów jak Zelwerowicz (sędzia śledczy) Irena Solska (lichwiarka Alona Iwanowna), Damięcki (Raskolnikow) Junosza-Stępowski (Marmieładow). Tu nie było takich asów, ale za to dwie role postawione były w sposób znakomity. Przede wszystkim rola Raskolnikowa w interpretacji Edmunda Fettinga. Ten młody aktor, którego pierwszy raz danym mi było widzieć na scenie, robi głębokie wrażenie niesłychaną wrażliwością, talentem przekazywania swych własnych wzruszeń widzowi, a nade wszystko umiarem i powściągliwością. Owo tak bardzo "dostojewskie" przekonywanie samego siebie, że zbrodnia, którą popełnił nie była złem, ale dobrem z punktu widzenia społecznej sprawiedliwości było oddane przez młodego aktora z siłą sugestywną.
Kazimierz Talarczyk potrafił wzruszyć w epizodzie Marmieładowa, natomiast Teresa Kaczyńska w roli Soni naładowanej poezją miłosną, raczej zawiodła. A szkoda, bo zatraciła w ten sposób parę najpiękniejszycfi momentów widowiska.
Reszta aktorów (a jest ich wielu w tym widowisku), poruszała się kierowana ręką reżysera, któremu należy się wielkie uznanie za niezwykłe widowisko, jakiego byliśmy świadkami.