Fizjologia gwałtu
DWA i pół tysiąca wrocławian, którzy na dwóch przedstawieniach w Teatrze Polskim oglądali "Niepogrzebanych" Sartre'a w wykonaniu artystów Państwowego Teatru "Wybrzeże"' - widziało na scenie tortury i śledziło dramat sumień. Dramat ostatecznej ludzkiej próby i ostatecznej decyzji. Dramat ostatecznego wyboru, który zresztą najczęściej nie rozstrzyga o biegu wypadków, ale określa do końca jednostkę wobec istnienia, które trzeba usprawiedliwić i wobec kresu, który powinien mieć jakiś sens, choć miewa go rzadko. Nade wszystko przecież jest to, jak sądzę, dramat i fizjologia gwałtu, pojętego najbardziej wszechstronnie i w skali najszerszej. To w każdym razie uderza najmocniej w recepcji dnia dzisiejszego i to jest chyba dla nas najważniejsze.
Gwałt jest bowiem (w tej sztuce) wszędzie i rządzi wszystkim. Gwałt o przeróżnym obliczu, o różnym charakterze, o różnej i nieporównywalnej wartości.
A jednak gwałt. Podjęty dla celów najbardziej nikczemnych i dla sprawy w zasadzie słusznej, gwałt o-prawców i gwałt bojowników - a przecież gwałt. Bo nie jest nim tylko torturowanie więźniów. Zabójstwo małego Franka, który mógłby wydać Jana - chociaż konieczne "dla sprawy" i racjonalnie uzasadnione - jest gwałtem i jest zabójstwem. Henryk, Canoris, Jan, Lucyna są mordercami, choć Franka udusić musieli: dla dobra sprawy, dla ratowania sześćdziesięciu towarzyszy. Czy i jak są winni - to rozstrzygnąć mogą i muszą tylko każde w swoim sumieniu.
Formy gwałtu nie wyczerpują się jedynie w sferze "działań fizycznych". Gwałtem jest ostatecznie wszelka presja zewnętrzna, wszelka kategoryczna ingerencja w sprawy cudzego sumienia i cudzego wyboru; wszelkie podejmowanie, a nawet usiłowanie powzięcia za kogoś decyzji o czymś, co jego samego dotyczy najbardziej bezpośrednio. Gwałtem jest nawet presja logicznych argumentów, jaką wywiera Canoris (w przedfinałowej scenie) na Henryku i Lucynie, osadzonych w ich własnym sumieniu i gotowych na śmierć. I nie znaczy to nawet, że akcja Canorisa pozbawiona jest jakiejś słuszności - są to jednak racje innego rzędu niż racje jego dwojga oponentów: racje niejednostkowe, racje zewnętrzne, które w obliczu ostatecznej ludzkiej decyzji o istnieniu tracą swój walor nadrzędności i pierwszeństwa.
Sprawa Canorisa ma znaczenie szczególne. Ten niezłomny reprezentant "słusznej linii działania" widzi w człowieku jedynie narzędzie, mniej lub bardziej sprawne, służące do wykonania określonych zadań. Cała problematyka życia wewnętrznego w skali jednostkowej najbardziej autentyczna - do Canorisa w ogóle nie dociera. Autentyczne są dla niego jedynie kategorie użyteczności i przydatności, zupełnie gołe fakty i konieczności zewnętrzne. W dramacie sumień Canoris właściwie nie bierze udziału - nawet po zabójstwie Franka. Tylko taka postawa może mu podyktować, już w pierwszej scenie, owo potwornie nieludzkie zdanie: "Ja myślę, żeśmy już dawno przestali żyć: dokładnie w chwili, kiedy przestaliśmy być użyteczni. Teraz została nam odrobina pośmiertnego życia".
Dla Canorisa człowiek jest pionkiem i wielkością podrzędną w rachunku. To podporządkowanie człowielka - wbrew szlachetnym skądinąd intencjom i najlepszym założeniom ogólnym - uzasadnia dokonywany na nim gwałt. Tortury, jakim poddają faszyści swych więźniów, są tylko najbardziej monstrualnym wcieleniem panującej zasady gwałtu. Toteż faszyści nie są w sztuce Sar-tre'a niczym więcej jak eksponatami ostatecznego zbydlecenia w świecie, jaki istnieje. Partnerem do dyskusji natomiast jest i będzie dla autora Canoris. Tortury na scenie - to nie jest miłe ani subtelne. Można dyskutować czy "teatralne" i szczęśliwe artystycznie czy nie nazbyt łatwe jako sposób wyrazu pewnej idei. Tej idei nie należy przecież prześlepiać, jako, że nie znajduje się ona zupełnie na wierzchu. Wbrew pozorom nie są bowiem sceny tortur pospolitym naturalizmem. Natu-ralistyczne są akcesoria i rekwizyty, ale w całym układzie zawarty jest skrót tak ostry i tak zgęszczony w sensie, że nie mieści się w żadnej naturalistycznej konwencji. Tortury mają pełny walor autentyczności, ale jednocześnie są skondensowanym do ostatka obrazem gwałtu, który rządzi światem. W tym świecie jak i w sztuce wszyscy - więźniowie i żandarmi, faszyści i bojownicy ruchu oporu - skazani są na śmierć. I nie jest obojętne jak kto przeżywa godziny, miesiące, lata, które go dzielą od kresu. O ile jednak warto świat ten ulepszyć, a warto na pewno, to pierwszym zawołaniem autora "Niepogrzebanych" będzie: więcej szacunku dla człowieka, dla jego racji jednostkowych, przeżyć wewnętrznych i suwerennych decyzji. Tym: samym - gdzie tylko można w stosunkach, jakie istnieją i muszą ulec zmianie - mniej przemocy i gwałtu. Zespół Państwowego Teatru "Wybrzeże" przygotował "Niepogrzebanych" poza programem i poza obowiązkami pracy, jako studium. W przeniesieniu ze sceny kameralnej na wielką scenę i kiepską akustycznie salę wrocławskiego Teatru Polskiego przedstawienie wiele straciło, choć nie straciła wiele zręczna scenografia, kojarząca dokładność rekwizytu z pewną umownością miejsca w obrębie koła (skąd leciutka, nie natrętna sugestia metafory).
Zygmunt Hübner potraktował sztukę "z tłumikiem'', stuszował ile mógł sceny tortur. Wielką dysputę skazańców i rozprawę sumień poprowadził spokojnie, unikając łatwej egzaltacji.
Aktorsko przedstawienie nie było świetne i dialog Sartre!a nie świecił pełnym blaskiem. "Żandarmi" poczynali sobie na ogół dzielniej od "więźniów". Wszystkim zresztą należą się słowa uznania i podzięki za udział w cennym i ambitnym przedsięwzięciu, dzięki któremu po raz pierwszy w Polsce ujrzeliśmy "Niepogrzebanych" na scenie.