Artykuły

Aktor nie może być gadżetem

- Ja nie umiem żyć bez teatru, co do tego nie ma wątpliwości, ale też trudno mi podporządkować się logice świata tworzonego przez reżyserów, kiedy go do końca nie akceptuję. Przeżywam wtedy tortury straty czasu, rozdwojenie tożsamości. Dlatego w teatrze ciągle czuję się na wylocie - mówi JOANNA SZCZEPKOWSKA, aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Jacek Cieślak: Czy mogę pani zadać intymne pytanie?

- Proszę spróbować.

Czy naprawdę kocha pani Paula McCartneya, co wyznała pani w tytule debiutanckiej powieści?

- To nie ja go kocham, tylko moja bohaterka, ale ona rzeczywiście ma trochę ze mną wspólnego - tak jak ja, pisała na wszystkich ścianach "Kocham Paula McCartneya". Czy go kocham? Kocham jego nazwisko. Jest angielskie, czyli zagraniczne. Moja powieść dzieje się głównie w Polsce w latach 60., kiedy wszystko, co zagraniczne, było fascynujące.

Zagranica dla mojego pokolenia była miejscem bajkowego, ale i prawdziwego życia. Myśmy byli tylko cieniami zagranicy. Jednym z bohaterów mojej książki jest młody mężczyzna nazywany PauloJohn - ktoś, kto po latach odkrywa znaczenie słów piosenek Beatlesów i widzi, jak niesamowite bogactwo wyobraźni kryje się w tych utworach. W Polsce nikt nie pozwolił sobie na takie odjazdy - myśmy mieli wszystko średnie, nawet piosenki.

Pisanie powieści zbiegło się z powstaniem portalu Nasza-Klasa.pl. Czy zaskoczyła panią ta zbieżność i masowa próba powrotu do szkolnej przeszłości, nawiązania zerwanych przyjaźni?

- Nie, to przypadek, ja po prostu cały czas mam niezałatwione sprawy z dzieciństwem i potrzebę - choćby fikcyjnego - kontaktu z rówieśnikami z tamtych czasów. Chemia kolegów z podwórka jest niepowtarzalna i to jest naprawdę fascynujące pytanie, czy przetrwała, czy też nie mamy sobie nic do powiedzenia. Jesteśmy narodem bardzo podzielonym, choćby przez polityczne poglądy, więc dziś koleżanka z podwórka może okazać się kimś zdumiewająco obcym. A może nie? Może podwórko łączy ponad wszystko? Tak naprawdę ludzie, którzy znają się z dzieciństwa, wiedzą o sobie najwięcej. Może ta książka powstała również dlatego, że przyszedł czas, kiedy moje pokolenie zaczęło przeżywać odchodzenie rodziców. Takie doświadczenie dotyka koleżankę mojej bohaterki, co sprawia, że odnawiają ze sobą kontakt.

Bo w ten sposób można ożywić czas, kiedy żyli rodzice?

- Zaspokoić potrzebę bycia z kimś, kto też pamięta magię dzieciństwa. To jest szczególnie ważne dla jedynaków, takich jak ja - Marianna, czyli bohaterka mojej książki, która wymyśla sobie brata, żeby przetrwać w podwórkowej rzeczywistości i ten brat już nigdy nie znika z jej życia. Bez rodzeństwa o wiele trudniej doświadczać przemijania.

Czy książka odnowiła wspomnienia z Ochoty?

- Tak. Tam rzeczywiście w latach 60. zamordowano kwiaciarkę. To była kobieta, którą widywałam bardzo często - wtedy nie mieliśmy codziennych doniesień o przestępstwach, oficjalnie mało co wiedziało się o prawdziwym życiu ulicy, więc ta jej śmierć była dla mnie szokiem, o którym nie umiem zapomnieć, a w mojej powieści staje się osią całej zagadki. Ta budka z kwiatami jest na Ochocie do dziś. Prawdziwym miejscem jest też kawiarnia Halinka i moje podwórko, ale ta powieść to nie jest przewodnik po mojej dzielnicy. Ochota z mojej książki jest trochę przeinaczona. Chodziło mi raczej o zostawienie śladu po ulicy PRL, po tym życiu w kolejkach, przed pustymi sklepami, po bieganinie za towarem i po emocjach, które mogły wywołać np. czajniki z gwizdkiem. To z jednej strony było zabawne, ale z drugiej - komuna rozbudziła w nas instynkty, które mogły zagrażać życiu. W mojej książce stary człowiek, powstaniec warszawski, ginie w kolejce po karpia. Naprawdę widziałam taką śmierć.

Napisała pani sztukę, pisze felietony, a teraz debiutuje jako powieściopisarka. Odzywają się pisarskie geny odziedziczone po dziadku Janie Parandowskim?

- Nie wiem czy to geny. Mój dziadek pisał o antyku, moje wiersze są o półświatku, powieść raczej o podwórku. Interesuje mnie zwykłe, małe życie. A poza tym Jan Parandowski to pisarz. Wybitny, głęboki, artystyczny i rzemieślniczy. Ja, jak na razie, napisałam kilka opowiadań i jedną powieść. To za mało, żeby mnie z nim porównywać.

Nie czuje się pani pisarką?

- Ja myślę, ze pisarz to ktoś, kto naprawdę poświęca pisaniu życie, kto należy do fachu, do środowiska, kto z nim dialoguje. Ja na razie tylko występuję jako pisarka. To za mało, żeby mnie tak nazywać. Tak naprawdę moje aktorskie nazwisko bardzo mi przeszkadza przy pisaniu - nie lubię tych forów, które powodują, ze zainteresowanie moją książką jest większe niż kogoś, kto jest anonimowy. Bardzo bym była z siebie dumna, gdybym umiała napisać coś pod pseudonimem, ale nie mam tyle odwagi.

Teatr jest ważniejszy od pisania?

- Ja nie umiem żyć bez teatru, co do tego nie ma wątpliwości, ale też trudno mi podporządkować się logice świata tworzonego przez reżyserów, kiedy go do końca nie akceptuję. Przeżywam wtedy tortury straty czasu, rozdwojenie tożsamości. Dlatego w teatrze ciągle czuję się na wylocie.

W dniu poświęconym pani twórczości na antenie TVP Kultura zobaczymy m.in. "Garderobę damską".

- Kilka lat temu napisałam coś w rodzaju serii krótkich komedii poświęconych kulisom teatru. To miało bardzo swoisty klimat, trochę absurdalny, bliski może Kabaretowi Starszych Panów, tymczasem wtłoczono serię w pasmo telenowel, między jeden sitcom a drugi, co sprawiło, ze miłośnicy sitcomów nie czuli się przed telewizorami najlepiej, a widzowie, o których myślałam, nie włączają o tej porze telewizora. Dlatego skończyłam pisać te scenariusze.

Zdecydowanie i na zawsze?

- Mam nadzieję, że nie. jednak nie jestem, zdaje się, ulubienicą decydentów telewizyjnych, więc muszę brać pod uwagę też to, że moje propozycje nie wyjdą poza gabinety, ale lubię telewizję jako medium i chciałabym,żeby moje scenariusze tam zaistniały. A jak nie - to może w przyszłym życiu.

A która garderoba była dla pani najważniejsza?

- Zdecydowanie ta pierwsza, w Teatrze Współczesnym, z Haliną Mikołajską i Zofią Mrozowską. Byłam wielbicielką Haliny Mikołajskiej. Wpłynęła na mój sposób myślenia o zawodzie i życiu. To był czas, kiedy związała się z KOR. Byłam świadkiem jej prześladowania przez SB, tortur psychicznych, anonimów znajdowanych pod wstążką kapelusza. Mimo to garderoba była moim drugim domem. Spotykały się w niej wszystkie pokolenia. Po spektaklu zostawało się czasami i do rana. Omawianie przedstawienia, biesiadowanie, opowiadanie anegdot - tworzyły niesamowicie silne więzy w naszym środowisku. Dziś jest inaczej - konkurencja na rynku zrobiła się tak duża, że aktorzy po prostu nie mogą być zmęczeni. Żyją bardziej po mieszczańsku, dbają o swoje domy, o rodziny, dzieci i spłatę kredytów. Teraz teatr pustoszeje po spektaklu w jedną minutę. Od wielu lat nie widziałam takiej garderoby, jaką miałam w Teatrze Współczesnym.

Aktorzy, żeby spłacić kredyty, reklamują banki. Jednak niektórzy próbują z tego robić spektakle. Mówi się, że reklama staje się sztuką, a przecież to hipokryzja.

- Napisałam felieton skierowany do Kingi Preis. Jest wspaniałą aktorką, ale w jednym z wywiadów powiedziała, że marzy o reklamach, i hipokrytami nazwała aktorów zarzekających się, że nie chcą w nich występować. Musiałam zaprotestować, bo odmówiłam bardzo dużych pieniędzy, co najmniej kilka razy, wcale nie dlatego, że jestem zakłamana.

Mogłaby pani odjeżdżać z teatralnego parkingu vanem i mknąć do domu z ogródkiem.

- Nie potępiam kolegów, którzy tak żyją, to indywidualna decyzja. Natomiast w moim poczuciu, udział w reklamie kłóci się z niezależnością artysty. Sztuka powinna być obszarem wolności. Nie jest prawdą, że człowiek, który poddaje się rygorowi pracy w reklamie, jest wolny. Jeśli się reklamuje kefir A, nie można powiedzieć, że się lubi kefir B. Z umową łączy się cała lista zobowiązań, których nie wolno naruszyć. Poza tym hierarchie tworzone przez świat reklamy i elektronicznych mediów stawiają w jednym szeregu wybitnych artystów i ludzi bez żadnego dorobku.

A to jest demoralizujące dla nas wszystkich.

- Chyba tak. Społecznymi autorytetami stają się ludzie nijacy. Jakoś nie mogę patrzeć, jak wybitni aktorzy decydując się na reklamę, tracą podmiotowość, zaczynają być traktowani jak gadżet: dodatek do produktu. Naprawdę trzeba uważać. A zresztą, wie pan co? Mnie się już nie chce o tym mówić. Tyle tylko, że żyję na swój sposób i płacę za to. Kiedy telewizja zaproponowała mi wywiad o powieści "Kocham Paula McCartneya" z osobą, która nie jest dziennikarzem, tylko żoną znanego aktora, odmówiłam, mimo że to oczywiście duża promocja. Co mi z takiej promocji, która polega na rozmowie z kimś, kto niczego nie przeczytał. Ale może nie mam racji.

Joanna Szczepkowska

Po zbiorach felietonów, tomiku wierszy "Miasta do wynajęcia", monodramie "Goła baba", aktorka zadebiutowała niedawno jako powieściopisarka książką "Kocham Paula McCartneya". Jeszcze w czasie studiów wystąpiła w telewizyjnym spektaklu "Trzy siostry". W 1976 roku zagrała w filmie "Con amore" i dostała nagrodę za najciekawszy debiut. Była aktorką Teatru Współczesnego i Powszechnego w Warszawie, obecnie związana jest ze stołecznym Dramatycznym.

Stworzyła wybitne kreacje sceniczne, m.in. w "Romeo i Julii", "Królu Learze", "Wujaszku Wani", "Ślubach panieńskich", "Lekcji", "Wesołych kumoszkach z Windsoru". Była znakomita w filmach "Matka Królów", "Dolina Issy", "Jezioro Bodeńskie", "Kronika wypadków miłosnych" czy "Dwa księżyce". Jest córką aktora Andrzeja Szczepkowskiego i wnuczką pisarza Jana Parandowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji