Kapelusz pełen...talentu
PO wczorajszym spektaklu "Kapelusza pełnego deszczu" usłyszałem przypadkowo z ust jednego z widzów znamienne zdanie: "Znakomicie napisana sztuka o nikogo nie obchodzących sprawach". Dlaczego znamienne? Bo już od dłuższego czasu mamy do czynienia z niczym nie usprawiedliwionym lekceważeniem a niekiedy i lekką pogardą w stosunku do warsztatu pisarskiego, umiejętności logicznego konstruowania akcji, pisania dobrego dialogu, prowadzenia narracji. A przecież w równym stopniu ważne jest to o c z y m się mówi jak i to, jak się mówi. Prawdziwa, ludzka i wzruszająca może być każda, najbanalniejsza pozornie historia. Trzeba ją tylko umieć opowiedzieć, napisać.
A poza tym, czy rzeczywiście to co się dzieje w "Kapeluszu" jest tak marginesowe, obojętne? Czy naprawdę sztuka M. V. Gazzo dostarcza tylko i wyłączniie świetnego materiału dla aktora - jak sądzą niektórzy? Jestem przekonany, że nie. Pomijam już fakt, że w USA zjawisko narkomanii (podobnie jak u nas alkoholizm) jest jednym z poważniejszych problemów społecznych. Jest takim samym objawem kryzysu amerykańskiej cywilizacja jak zastraszająca przestępczość wśród nieletnich, jak pustka intelektualna i duchowa znacznej części amerykańskiego społeczeństwa.
Wstrząsająca sztuka Gazzo nie jest jedynie roztrząsaniem klinicznego wypadku "szprycera", który z nałogiem narkomanii wrócił z wojny koreańskiej, nie jest wyłącznie babraniem się w patologicznym zjawisku skończonego człowieka. Nie ma też w większym stopniu ambicji i zamiaru wyjaśnienia społecznych przyczyn podobnych problemów. Jest natomiast "Kapelusz pełen deszczu" mistrzowsko narysowanym obrazem przeciętnej amerykańskiej rodziny, przeciętnej mimo tak niecodziennego faktu jak morfinizm głównego bohatera spektaklu. A przede wszystkim jest znakomitym studium psychologicznym, pozwalającym zajrzeć nam w najgłębsze zakamarki przeżyć i doznań człowieka. I nie tylko ogarniętego straszliwym nałogiem Johna Pope, ale i pozostałych mieszkańców IV piętra czynszowej kamienicy nowojorskiego Lower East Side'u.
Dawno już nie słyszałem takiego dialogu, jaki mamy w "Kapeluszu". Jego przerażający wprost realizm, niesłychana naturalność powodują to, że miejscami ma się wrażenie podsłuchiwania prywatnych rozmów. Świadczy to w równym stopniu o skali talentu aktora sztuki jak i aktorskiej doskonałości wykonawców głównych ról w olśniewającym przedstawieniu Teatru "Wybrzeże". Doprawdy trudno mi zdecydować kto był w tym spektaklu lepszy: czy Zbigniew Cybulski - od początku do końca głęboko ludzki i prawdziwy w roli narkomana, czy Edmund Fetting jako jego brat. Polo to właściwie prowadząca postać sztuki, bardzo skomplikowana i trudna do zagrania (tzw. bohater pozytywny). A jednak Fetting nie miał ani jednej puszczonej kwestii, ani jednego sztucznie brzmiącego słowa. Wszystko cokolwiek bym tu napisał o ich grze będzie tylko zdawkową informacją, nie oddającą w żadnym stopniu wielkości ich kreacji. Powiem tylko tyle, że na koncert gry jaki zademonstrowali w "Kapeluszu" długo czekali wszyscy miłośnicy teatru. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym bodaj w kilku słowach nie wspomniał o Mirosławie Dubrawskiej w roli Celii, żony Johna, która z dużą naturalnością i prostotą zagrała nieszczęśliwą, kochającą kobietę. W pozostałych rolach wystąpili: A. Fuzakowski (ojciec Johna), Z. Maklakiewicz (zbyt demoniczny w roli "Matki", szefa gangu), L. Załuga (bardzo dobry Apples) i W. Kowalski (Chuch).
Spektakl reżyserował Andrzej Wajda. Jest on również autorem scenografii - b. oszczędnej i celowej. Sukces "Kapelusza" jest też i jego osobistym sukcesem jako reżysera, tym razem teatralnego.
Trzymając się konsekwentnie przy prowadzeniu aktorów starej i wypróbowanej (aczkolwiek również nieco lekceważonej w naszych teatrach) metody działań fizycznych (stąd na scenie wszyscy stale coś robią: jedzą, sprzątają, ubierają się itd.) potęguje jeszcze bardziej realizm sytuacji, przekonywającą prawdę dialogu.
Niektórzy powiedzą, że "Kapelusz pełen deszczu" to tylko mały realizm, weryzm i Bóg wie jeszcze co, bez społecznych uogólnień, perspektywy. No cóż, nie tylko publicystyką i pseudometaforą, której pełno w dzisiejszym polskim teatrze, się żyje.