Wytrzymać istnienie
Kto poza Jerzym Jarockim odważyłby się dziś wystawić "Szewców"? Historyczno-polityczna "naukowa sztuka ze śpiewkami", pozbawiona zarówno metafizyki, jak i dramatycznego napięcia, nie cieszy się dziś wzięciem. Teatry unikają głębszej refleksji na temat społecznego rozwoju dziejów, zostawiając tę sferę spraw telewizyjnym reportażom i dokumentalnym telenowelom. A jeśli już decydują się zrobić coś "aktualnego", wychodzi co najwyżej mało zjadliwy pamflet. Pomysł, by przy pomocy Witkacego komentować sytuację dzisiejszą, wydaje się ryzykowny: historiozoficzne koncepcje pisarza odesłane już zostały, razem z Czystą Formą, do literackiego i teatralnego lamusa.
Przedstawienie w Starym Teatrze jest interesujące również z perspektywy indywidualnej drogi artystycznej reżysera. Pierwszy spektakl "Szewców" (Stary Teatr, scena kameralna, rok 1971), pamiętny rolami Ewy Lassek, Marka Walczewskiego, Jerzego Bińczyckiego i Jerzego Treli, był fajerwerkiem teatralnych pomysłów, olśniewał dynamiką i świetnie skomponowanym ruchem. Gorąco przyjmowała go publiczność, szturmując widownię, zwłaszcza podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych. Krytyce jednak ów nadmiar konceptów niezbyt się spodobał. Między wierszami można było wyczytać niewyrażony wprost żal o zbyt nachalną aluzyjność. Sam Jarocki odczuwał wówczas, że publicystyka pożarła historiozofię - i wobec tego rzecz należy zrobić inaczej. Od tamtej pory aż do schyłku lat dziewięćdziesiątych regularnie co dwa, trzy sezony pojawiał się w jego planach projekt realizacji "Szewców" - w nowej adaptacji, z inną scenografią, wedle zupełnie innej koncepcji całości. I nieodmiennie kolejne projekty nie dochodziły do skutku. Raz reżyser wycofał się z zaawansowanych już prób, bo teatr nie chciał spełnić żądań związanych ze scenografią. Kiedy indziej - w Berliner Ensemble - uznano, że sztuka jest wprawdzie interesująca, ale niesłuszna ideowo. W Jugosławii przestraszono się skojarzenia Sajetana Tempe z wszechwładnym komunistycznym przywódcą Josipem Broz Tito. Sztuka wydawała się raz zbyt niebezpieczna, kiedy indziej - za trudna i mało zrozumiała. Nie powiodły się również próby wkomponowania "Szewców" w scenariusz przedstawienia o rewolucji. Mimowolną przeszkodą w realizacji stawały się wymagania samego reżysera, poszukującego zawsze do roli Sajetana aktora wielkiego formatu, jak Tadeusz Łomnicki, który chciał grać tę rolę. Zerwanie prób rozpoczętych w ubiegłym sezonie w Teatrze Narodowym zdawało się świadczyć ostatecznie o niemożności przerwania impasu. Wreszcie wiosną tego roku dwukrotnie podpisał Jarocki gotowe przedstawienie - Trzeci akt według "Szewców" - najpierw w krakowskiej PWST, kilka tygodni później na scenie Starego Teatru.
Gdy się odsłania kurtyna, widzimy surową salę muzealną, najwidoczniej zaadaptowaną naprędce ze służącej innym celom przestrzeni, może magazynu, a może zdobytego pałacu. Pusto, tylko po prawej stolik z szewskimi narzędziami otoczony muzealną barierką: balaskami podtrzymującymi czerwony sznur. W głębi podest, odgrodzony takim samym sznurem. Na podeście usadowieni na krzesłach szewcy - symetrycznie, majster pośrodku, czeladnicy po bokach. Siedzą nieruchomo, jak kukły w gabinecie figur woskowych. Mauzoleum wodzów rewolucji? Wszyscy ubrani "porządnie", po miastowemu, bez elegancji: czarne garnitury, koszule białe i czerwone krawaty. Tylko Sajetan ma na głowie republikański beret i siedzi na krześle nieco ozdobniejszym, jakby tronowym. Wpatrujemy się, my w nich, oni w nas, długo trwa ta chwila. Nieruchomy obraz, zastygły jak fotografia, przerywa wreszcie dźwięk, przeciągły, cichy, ale wyraźny, jakiś daleki gwizd czy szum. Szewcy podnoszą się powoli, nasłuchują z nadzieją - i nic, cisza, dźwięk znika, szewcy opadają na krzesła, nieruchomieją. Po chwili to samo - gwizd, do tego odległe pianie koguta - i znów nic, płonne nadzieje, żadnej zmiany. Pustka, martwota, nuda. Czekanie trochę jak z finału "Wesela", trochę jak z Becketta. Wreszcie pada pierwsze zdanie, rzucone przez Sajetana już z proscenium, wprost do publiczności: "Wytrzymać istnienie bez obłędu, rozumiejąc choć trochę jego esencję, bez zatumaniania się religią czy społecznikostwem, to nadludzkie już nieomal zadanie". Rewolucja już dawno minęła, ustąpiła miejsca ponurej stabilizacji, nikt nie liczy na obrót wydarzeń, który przełamie bezsensowne trwanie. Choć nadzieja jeszcze się kołacze... Problemem istotnym nie są już układy sił politycznych, społeczne utopie, mechanizm historii. "Wytrzymać istnienie" - stawić czoła pustce, społecznej entropii, unieść zakalcowatą magmę życia zbiorowego, zmierzyć się z nagą egzystencją, odartą z ideowych atrybutów - to leitmotiv "Szewców" współczesnych.
Główny pomysł adaptacyjny Jarockiego - bo dramat uległ tu daleko idącej rekonstrukcji, stąd zmiana tytułu na afiszu - polega na uczynieniu z materii aktu trzeciego rzeczywistości nadrzędnej. Teraźniejszości, z punktu widzenia której przywoływane są przeszłe wydarzenia. Szewcy są więc od razu przy władzy - prokurator Scurvy na łańcuchu pełza u ich stóp, okryty psim futrem, w błazeńskiej czapeczce na głowie. Ideowe spory, prześladowania polityczne, przewroty i rewolucje wydają się już bardzo odległe, niemal zmitologizowane. Sytuacja przewagi i politycznego triumfu szewców jest jednak wysoce pozorna. Zwycięscy proletariusze pogrążeni są w nudzie, w śmiertelnej stagnacji. Jakby przywaleni cielskiem niemej rzeczywistości, sparaliżowani siłą, której rozpoznać nie umieją. Wypadki z przeszłości, przywoływane na scenie, mają dla nich sens dwojaki. Po pierwsze przerywają udrękę nudy, udowadniając, że praca, nędza i walka zapewniały dużo więcej rozrywki niż szczyty władzy, o których marzyli. Po wtóre, są one próbą zrozumienia, jak do tego wszystkiego doszło, kim w obecnej sytuacji są oni sami. Szewcy są zdezorientowani co do własnego statusu, nie wiedzą, na czym właściwie ich władza ma polegać - bo nie na rządzeniu przecież, tego przynajmniej ze sceny nie widać. Może więc "rządzą nami siły, których istoty nie znamy? I jesteśmy w ich rękach marionetkami tylko?".
Gdy więc wracają we wspomnieniach na swoją małą szewską scenkę, gdzie "sztuka życiem, a życie sztuką", nawet gdy przywołują męki przymusowej bezczynności w więzieniu - ożywiają się, rosną. Zamiast przestraszonych kmiotków nadrabiających miną stają na scenie "morowe szewskie chłopy". Przedstawienie toczy się niespiesznym rytmem dawnej rzemieślniczej pracy, dającej czas na pogawędkę. Celebruje się tu słowa i gesty, komponuje piękne obrazy. W wielkiej obfitości płyną zdania, przenikliwe i niedorzeczne, zabawne i nieporadne. Jarocki wydobywa całą epickość utworu, odsłania jego prawdziwą naturę: rozpisanego na głosy politycznego dyskursu, pozbawionego istotnego napięcia dramatycznego. Szewcy kłócą się między sobą, biorąc publiczność na świadka, wiodą klasowy spór z Księżną i Prokuratorem - ale prawdziwe wydarzenia, zmieniające bieg spraw, toczą się zawsze gdzie indziej i są relacjonowane ex post, jako już dokonane. Szewcy zajmują się jednak rzeczą nie mniej istotną: w słowach wykuwają kształt przyszłego ustroju, analizują mechanizmy klasowych napięć i psychologiczne uwarunkowania politycznego sukcesu. Oto Sajetan z głębi więziennej celi przekonuje Scurvy'ego - ministra w rządzie Gnębona Puczymordy - że nacjonalizm, który był dawniej "czymś faktycznie świętym, i to specjalnie u narodów uciśnionych i tych, co przegrywali, dziś jest klęską. Nie wyda już nowej kultury, bo się wyprztykał". Potrzebna zatem "liga do walki z nacjonalistycznym egoizmem", w efekcie zaś "jedna by była pod jedną władzą organizacja świata i dobrobyt by się ogólny sam przez się przez opanowaną sztukę rozdziału dóbr ustanowił...". Chociaż wiadomo, że w roku 1934 wzorcem dla Sajetana była raczej Międzynarodówka komunistyczna, to czy nie podobnie wyobrażają sobie dzisiaj niektórzy entuzjaści funkcjonowanie Unii Europejskiej?
W trzecim akcie, w scenicznym "teraz", nastroje i wątki dyskusji są dużo bardziej ponure. Na poziomie egzystencji najbardziej bolesny jest sygnalizowany już wcześniej problem zasadniczy, czyli "jak przetrzymać to wszystko". Jak znieść polityczny sukces, nie dający nic prócz pozorów, jak żyć w próżni, w kompletnej społecznej izolacji, będąc władzą całkowicie ubezwłasnowolnioną, "dekoracyjną"? Czym wypełnić bezczynność, jak zabić nudę? W planie refleksji pojawia się pytanie, ku czemu to wszystko zmierza. Ano właśnie: ku niczemu. "Nowej idei nie wymyśli już nikt." Konstatacje braku idei powtarzają się z natrętną regularnością. Czeka nas więc jałowe, beznadziejne trwanie w jakim takim dobrobycie? Koniec historii, jak u Fukuyamy? Ogólnoludzka szczęśliwość nie wymaga idei, bo ta, ze swej natury dynamiczna, jest zawsze dążeniem ku czemuś, przekraczaniem granic. Ale żyć bez idei, zwłaszcza tym, co się w ideowej epoce wychowali, nie sposób. Czy jest to tylko kwestia pokolenia, czy też potrzeba idei jest niezbywalną właściwością człowieka? Pytania trzeciego aktu brzmią współcześnie, klimat jest rozpoznawalny, bliski.
Reżyserując "Szewców" różnie można rozłożyć siły między postaciami, ich racjom przypisać większą albo mniejszą skuteczność. Jerzy Jarocki dramat Witkacego interpretuje poprzez postać Sajetana: jest on nie tylko wyposażony w potężną osobowość, ale i jego świadomość jest jakby spoiwem organizującym przedstawiony świat. Nie byłoby spektaklu w takiej formie, gdyby nie rola Krzysztofa Globisza, kolejna wybitna w jego dorobku, potwierdzająca pozycję w czołówce polskich aktorów. Sajetan jest tutaj raczej artystą - rzemieślnikiem, jak dawni malarze, filozofem z ludu, plemiennym mędrcem i prorokiem. Nie ma cech ani rewolucjonisty, ani polityka, a co najwyżej duchowego przywódcy. Sajetan jest nosicielem jakichś dawnych wartości, indywiduum o piekielnej mocy, które zawsze wyrasta ponad otoczenie i nigdy się do żadnych zmian nie dostosowuje. Postać szewskiego przywódcy zbudowana jest na kilku poziomach: Sajetan niby ulega biegowi historii, staje się nawet jej ofiarą... Ale przecież nie na serio: jest nieśmiertelny, przemawia ze złotą siekierą wbitą w czaszkę i rewolwerowymi kulami w całym ciele. Powstaje wrażenie, jakby to on manipulował biegiem zdarzeń, będąc tą tajną siłą, o której się rozprawia. Księżna, Czeladnicy, Prokurator - czynią, co zechce, zaś cała rzecz rozgrywa się na jego własnej scenie. Na jeszcze innym poziomie Sajetan wyraźnie dystansuje się od roli, stając się jakby bezpośrednim rzecznikiem autora - a może i reżysera. Zwraca się wprost do publiczności, komentuje działania innych postaci niczym epicki narrator. Na przemian żarliwy i ironiczny, żywiołowy i refleksyjny, porusza wielkie bogactwo scenicznych środków. Wielka to przyjemność słuchać, jak Globisz operuje jedynym w swoim rodzaju językiem Witkacego, tą piorunującą mieszanką wymyślonego przez autora dialektu proletariackiego, mowy gazet, uczonego języka filozofów, agitatorskich haseł, fantastycznych, nieistniejących, a jakże sugestywnych przekleństw. Z biegłością wirtuoza podporządkowuje jeden dyskurs innemu, opatruje część kwestii cudzysłowem, dostosowuje ton i sposób wypowiedzi do stylu konkretnego zdania.
Młodszym widzom trudno zapewne uwierzyć, że sztuka Witkacego była kiedyś niedozwolona, cenzurowana. W roku 1957 prapremierę "Szewców" przygotowaną przez Hubnera w Teatrze Wybrzeże zdjęła po jednym spektaklu cenzura. W roku 1971 sceniczną wersję dramatu można było obejrzeć nie tylko w Krakowie, ale i w Warszawie, Kaliszu, Bielsku-Białej... Szewcy stali się sztuką modną, a kłopoty z lokalną cenzurą przysparzały publiczności. Druga fala inscenizacji utworu przetoczyła się przez polskie teatry w roku 1981 i 1982, i tak jak uprzednio - o temperaturze odbioru decydował społeczny kontekst, egzotyczny i niezrozumiały dla dzisiejszej młodzieży. Czytano wówczas dramat bardzo prosto: jako satyrę na ówczesnych rządzących, odsłonięcie mechanizmu pozornych zmian, wynoszącego kolejne partyjne ekipy. Ze sceny mówiono wprost to, co było tajemnicą poliszynela: że nasi przywódcy są jedynie "władzą dekoracyjną", marionetkami w rękach "onych". Ci "oni" - pojawiający się w finale Towarzysz Abramowski i Towarzysz X - przybywali zawsze z Moskwy.
Gdy kontekst znikł, ujawniły się tkwiące w tekście trudności: jego niesceniczność, brak dramatycznych konfliktów między postaciami, niełatwa do pokonania hybrydyczność języka. I wcale nieoczywiste przesłanie. Jak odczytuje dziś "Szewców" Jerzy Jarocki? W jakiejś mierze sztuka jest nadal pamfletem na współczesnych Polaków, bo przecież szewcy przypominają chwilami dzisiejszych posłów, wyniesionych wolą ludu z zadłużonych gospodarstw rolnych do sejmu. Taka zaś władza, jakie społeczeństwo: niegdyś dzielne i krzepkie, dziś przestraszone, ogłupiałe, nie dorastające do sytuacji, usiłujące bełkotliwą mową dorozumieć się czegoś, dojść swoich praw. Ale spektakl dotyczy także problemów o skali szerszej niż tylko narodowa. Prawdziwego spełnienia prognoz Witkacego dopatruje się twórca spektaklu w rozwoju "mdłej demokracji": bezideowej cywilizacji dobrobytu, trawionej od wewnątrz nudą, zjadającej własny ogon.
Inni są w związku z tym finałowi "oni". Na scenę wkraczają młodzi profesjonaliści, w szarych mundurkach europejskich biurokratów. Unijni urzędnicy, specjaliści finansowi, przedstawiciele wielkich korporacji? Idealnie bezosobowi, wykonujący swoje czynności z rutyną, oni właśnie są zmumifikowanymi automatonami, których przyszłego panowania tak się obawiał Witkacy.
Przedstawienie jest artystycznie spójne, przemyślane i konsekwentne, stanowi przykład dobrej teatralnej roboty. A jednak jest publicznie niespełnione: nie czuć rezonansu widowni. W półtora miesiąca po premierze oglądałam spektakl odbierany kompletnie martwo, bez żadnego odzewu. Publiczność odwykła od intelektualnych dysput w teatrze, buntuje się, gdy ktoś próbuje zmusić ją do myślenia. Chce doznawać, przeżywać, wystawiać swą wrażliwość na wstrząsy. Znak czasów, ale i przestroga.