Artykuły

Wszystko jeszcze przede mną

- Aktorstwo to nieludzko niesprawiedliwy zawód. W tym zawodzie nic się nikomu nie należy. Nawet jeśli ktoś skończy szkołę aktorską, to nie znaczy, że zdobędzie popularność, pieniądze i będzie grał rolę za rolą - mówi PIOTR MACHALICA.

Piotr Brysacz: - Z Pszczyny, gdzie się Pan urodził, do warszawskiej PWST trochę daleko. Jak Pan przebył tę drogę?

Piotr Machalica: W Pszczynie to ja się tylko urodziłem. Potem losy rzucały mnie rozmaicie po całej Polsce. Zresztą, jak całą moją rodzinę, ponieważ ojciec (Henryk Machalica - dop. red.) często zmieniał teatry. Mieszkaliśmy w różnych miejscach - w Czechowicach, gdy ojciec był w teatrze w Bielsku Białej, w Jeleniej Górze, potem znowu w Czechowicach, bo ojciec znowu wrócił do Bielska, potem znów była Zielona Góra, następnie Białystok i z powrotem Zielona Góra. Dopiero potem była Warszawa. W stolicy wylądowałem w końcu w 1970 roku, ale do PWST była jeszcze droga daleka. W zasadzie nigdy nie myślałem, żeby zostać aktorem. No, ale przyszedł taki moment, jak u każdego młodego człowieka, żeby wykonać jakiś ruch i postanowić, co ze sobą zrobić. Wtedy przyszła myśl o zdawaniu do szkoły aktorskiej. Spróbowałem, udało się, skończyłem tę szkołę, no, a potem to już było rozmaicie...

- Wspomniał Pan o pobycie w Białymstoku. Potem też pewnie niejednokrotnie

miał Pan okazję być tutaj. Jak Pan wspomina nasze miasto?

- Ja je bardzo przyjemnie wspominam za każdym razem. No... może poza jednym razem, gdy ojciec był w Białymstoku, a ja do niego pojechałem, żeby z nim pomieszkać. Chodziłem wtedy do drugiej klasy szkoły podstawowej i ten wyjazd do Białegostoku był dla mnie takim traumatycznym przeżyciem. Nagle wyjechałem do nieznanego mi miasta, zostawiając moich braci, kolegów. Bytem daleko od swojskich, bliskich mi klimatów i tego okresu nie wspominam najprzyjemniej. Na szczęście był to niecały miesiąc, po którym wróciłem do Zielonej Góry. No, ale ten pobyt nie jest raczej związany konkretnie z miastem, lecz z losem, który mi taki epizod przygotował.

- Pytają pana pewnie o to wszyscy. Pana ojciec - Henryk Machalica - to znany i ceniony aktor. Czy gdy debiutował Pan jako aktor odczuwał Pan coś w rodzaju kompleksu ojca?

- Niczego takiego nigdy nie odczuwałem. Ani wcześniej ani tym bardziej w momencie, w którym zacząłem ten zawód uprawiać. Wynikało to z naszych dobrych, wzajemnych relacji i stosunków, dzięki którym nic takiego nie mogło nastąpić. Każdy z nas - ojciec, ja, a także mój brat, który także jest aktorem i był w teatrze w Białymstoku - uprawiał ten zawód na własny rachunek, bez żadnych kompleksów i zawiści. Teraz już właściwie nie ma o czym rozmawiać, bo Henryka nie ma, ale tak to wtedy wyglądało.

- Czy brakuje Panu ojca (Henryk Machalica zmarł 1 listopada 2003 r. - dop. red.)? Jak Pan reaguje, gdy pojawiają się wciąż na ekranie telewizora filmy z jego udziałem?

- Na filmy nie reaguję w jakiś szczególny sposób. Po prostu je oglądam. Hm... Zadał mi pan dosyć trudne pytanie, na które można próbować odpowiedzieć rozmaicie. Ale tak naprawdę nie ma takiego słowa, które nazwałoby tę pustkę. "Brakuje" to jest za małe słowo. To był ktoś tak niezbywalny, ktoś tak istotnie ważny w moim życiu, że nawet nie mam się w tym momencie do czego odwołać, aby o tym opowiedzieć. Brakuje mi z nim rozmów, brakuje mi po prostu człowieka, ale takie jest życie i trzeba z tym jakoś żyć.

- Wróćmy zatem do Pana: lubi Pan oglądać siebie na ekranie, czy raczej unika Pan filmów z własnym udziałem?

- Raczej unikam. A jeśli oglądam, to oglądam to, co robiłem dawno, dawno temu. Może dlatego, że mogę na to spojrzeć z dystansu, do starych rzeczy nie mam już tak emocjonalnego stosunku. Czasami udaje mi się coś tam ze starych rzeczy obejrzeć, ale nie ma w tym nic z narcystycznej premedytacji. Oglądam coś, na co trafię przypadkowo, co idzie akurat w telewizji.

- A skąd wziął się pomysł, żeby zająć się śpiewaniem? To czysty przypadek czy raczej misterny plan?

- Śpiewanie jest po prostu wpisane w ten zawód. Jak ktoś uprawia ten zawód i nie miał tego szczęścia, że został obdarzony słuchem albo nie umie śpiewać, to jego strata. W moim przypadku nie było tutaj żadnego misternego planu, ale też nie uciekałem od śpiewania. Wręcz przeciwnie: bardzo dziękuję, że los tak sprawił, że mogę śpiewać.

- Ostatnio w kolorowych gazetach jest dużo o Pana odejściu od żony po długoletnim małżeństwie i związku z Edytą Olszówką...

- Faktycznie, w ostatniej "Gali" ukazał się wywiad ze mną i z Edytą, no i okazało się, że to był kij w mrowisko. Dlatego że ja opowiedziałem w tym wywiadzie o swoim życiu - takim, jakie ono było. I natychmiast dostałem mnóstwo telefonów od różnych wycieruchów z pism brukowych, których nie lubię po prostu, z pytaniem: o co chodzi? A chodzi o to po prostu, że przez te cztery lata, kiedy rozstałem się z żoną, taka ilość pomyj, która się na mnie wylała z jej strony po rozmaitych pismach, była już nie do wytrzymania. Uznałem więc, że trzeba przerwać to milczenie i opowiedzieć w końcu swoją wersję. To nie był absolutnie odwet, tylko po prostu przypadek sprawił, że akurat w tym momencie "Gala" się do nas zwróciła z prośbą o wywiad. A tę całą histerię, która się odbywała wcześniej - te wszystkie wcześniejsze wywiady mojej żony czy te artykuliki, które się ukazywały na mój temat - mogę skomentować tylko w jeden sposób: to są w głównej mierze sterty jakichś bzdur. Tam nie ma jednego słowa prawdy w tym wszystkim. Irytowało mnie to i wkurzało w pierwszych momentach, ale potem odłożyłem to na bok i przestałem się nad tym zastanawiać. Co nie znaczy, że nie miałem prawa po kilku latach milczenia opowiedzieć własnej wersji wydarzeń.

- Wróćmy do aktorstwa. Filmy fabularne, role teatralne, role w serialach, role główne i epizody... Uczestniczył Pan w tym wszystkim. Oddziela Pan role ważne od mniej ważnych czy też każda z nich jest swojego rodzaju wyzwaniem?

- To wygląda troszkę tak, że jeśli się na którąś rolę decyduję, no tó mam nadzieję, że będzie to faktycznie jakieś nowe wyzwanie, z którym warto się zmierzyć. Oczywiście zdarzało się już w trakcie pracy nad jakąś rolą, że z rozmaitych powodów okazywało się, iż mój czas jest czasem straconym. No, ale jak się robi film, to potem jest tego filmu emisja i moje niezadowolenie nie ma tu już większego znaczenia. Zawsze staram się robić to, co robię jak najlepiej. Wkładam w każdą rolę mnóstwo sił i energii, żeby to wyglądało tak, jak się umawiałem z reżyserem. Jeśli efekt jest czasami niezadowalający - no to trudno, bywa tak. Nie mam jakiegoś takiego podziału na role, które lubię i nie lubię. Na coś się po prostu decyduję i staram się to zrobić jak najlepiej.

- A czy wśród ról, które zagrał Pan do tej pory można znaleźć tę, która była, bądź jest dla Pana najważniejsza?

- Nie, dla mnie zawsze najważniejsze jest to, co robię w tej chwili. Tamte role są wszystkie równie ważne, ale one już były i tu się nie ma do czego już odnosić.

- Jak Pan traktuje zawód aktora? To po prostu zawód, jak każdy inny czy raczej ekstrawagancki sposób na życie?

- Gdyby to był zawód jak każdy inny, to podejrzewam, że w Polsce nie byłoby dwa i pół tysiąca aktorów, tylko byłoby ich znacznie więcej - tak, jak to jest w Stanach Zjednoczonych na przykład. Ale nie mamy co się odwoływać do tego, co jest za oceanem, bo tam to wygląda zupełnie inaczej. Nie, to nie jest także sposób na życie. Może zabrzmi to zbyt górnolotnie, ale aktorstwo w moim odczuciu to jest w jakimś sensie powołanie. Jest to nieludzko niesprawiedliwy zawód. W tym zawodzie nic się nikomu nie należy. Nawet jeśli ktoś skończy szkołę aktorską, to nie znaczy, że zdobędzie popularność, pieniądze i będzie grał rolę za rolą. To jest wynik wielu, wielu rzeczy, które się muszą złożyć na to, że ktoś w tym zawodzie zaistnieje albo nie. Dlatego trzeba być naprawdę bardzo zdeterminowanym i mieć coś w rodzaju powołania, żeby ten zawód uprawiać.

- A czy w tym zawodzie możliwie jest spełnienie?

- Nie, przynajmniej ja nie mogę

tak powiedzieć. Po prostu mam nadzieję, że jeszcze wszystko przede mną. Robię różne rzeczy, które przynoszą satysfakcję lub jej nie przynoszą. Tylko tyle lub aż tyle. Natomiast o spełnieniu w moim przypadku nie ma mowy.

- Dziękuję za rozmowę.

Piotr Machalica [na zdjęciu], ur. w 1955 r. w Pszczynie. Popularny aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Od chwili ukończenia warszawskiej PWST aktor stołecznego Teatru Powszechnego. Zagrał tu kilkadziesiąt znaczących postaci w różnorodnym repertuarze. Najwięcej uznania przyniosły mu role m.in. Jazona w "Medei" w reż. Zygmunta Hubnera, Jerry 'ego w " Dwojgu na huśtawce" w reż. Andrzeja Wajdy i Mackie Majchra w "Operze za trzy grosze". Imponujący jest również jego dorobek filmowy i telewizyjny. Olbrzymią popularność przyniosła mu już debiutancka rola księdza Wawrzyniaka w serialu " Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy". Współpracował z reżyserami popularnych i lubianych filmów, m.in. z Jackiem Bromskim ("Zabij mnie glino", "Sztuka kochania", "Kuchnia polska"), Feliksem Falkiem (" Bohater roku", " Kapitał czyli jak zrobić pieniądze w Polsce"), Filipem Bajonem ("Sauna") i Krzysztofem Kieślowskim ("Dekalog").

8 listopada (poniedziałek) o godz. 19 na deskach Teatru Dramatycznego w Białymstoku Piotr Machalica wystąpi z recitalem. W programie jego recitalu znalazły się piosenki Bułata Okudżawy i Georgesa Brassensa w aranżacjach Janusza Bogackiego. Bilety w cenie 35 zł - do nabycia w kasie teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji