Artykuły

Eliot w Królewskiej Katedrze na Wawelu

"CZŁOWIEK, który wcho­dzi do tej katedry, nawet jako przygodny pielgrzym, musi zatrzymać się przed tą wielkością". Tak pi­sał o wawelskiej katedrze kardynał arcybiskup krakow­ski Karol Wojtyła. I tru­dno doprawdy wyobrazić sobie wspanialsze tło dla rozegrania w niej sztuki (choć określenie to brzmi tu nader banalnie) Thomasa Eliota, wystawionej przed laty (1935) w kapitularzu katedry w Canterbury, miejscu, gdzie przed wiekami polała się krew zamor­dowanego św. Tomasza Becketa.

Krakowskiej premiery "Mordu w katedrze" oczekiwano z napięciem i ogromnym zainteresowaniem.

Sława spektaklu wyprzedziła o sze­reg tygodni moment ujrzenia go w wawelskiej świątyni. A tę wiążą z postacią angielskiego śwętego więzy szczególniejsze. Istniał tu bowiem najpierw ołtarz, a od wieku XIV ka­plica poświęcona św. Tomaszowi Kantuaryjskiemu; dziś nosi ona na­zwę kaplicy biskupa Tomickiego; w oknie poniżej kopuły znajduje się wyobrażenie św. Tomasza. W zbiorach katedralnych - umieszczone w neogotyckim relikwiarzu - przecho­wywane są relikwie angielskiego mę­czennika. Są więc do dziś w wawel­skiej katedrze wyraźne ślady kultu św. Tomasza Becketa. Ze szczególną siłą uwypuklają się także - w mu­rach właśnie wawelskiej katedry - nieodparte analogie dziejów Tomasza Becketa z dziejami św. Stanisława, którego ołtarz jest wszak centralnym, najświętszym miejscem naszej kate­dry, jest "Ołtarzem Ojczyzny"...

Pierwszy to wypadek wprowa­dzenia do tej świątyni dzieła tea­tralnego. Dotąd bowiem, na wzgó­rzu wawelskim, widowniami dzieł scenicznych były tylko renesan­sowy dziedziniec i pewne wybra­ne sale Zamku.

POWAGA, skupienie, napię­cie - były udziałem widzów premierowego spektaklu "Mordu w katedrze". Było w tym niezwykłym przedstawieniu ja­kieś osobliwe zespolenie spraw teatru i spraw kościoła. Jest bo­wiem w dziele Eliota echo śred­niowiecznego misterium czy mo­ralitetu, a więc form, których sce­nerią były właśnie mury świą­tyń. Nie bez przyczyny znakomi­ty znawca literatury angielskiej prof. Przemysław Mroczkowski nazwał Eliota bardziej "drama­turgiem teologicznym niż, żeby tak rzec dramaturgiem drama­tycznym".

Jerzy Jarocki - w premierze krakowskiej (warszawskiej, nie­stety, nie znam, stąd nie mogę przeprowadzać porównań) - wy­dobył i uwypuklił znakomicie at­mosferę pełnego napięcia oczeki­wania na coś strasznego i nieu­niknionego, a równocześnie po­nad ten - chciałoby się powie­dzieć - antyczny tragizm, wzno­si, rozbudowuje myśl chrześcijań­ską o roli, o wartości męczeństwa. Wiodącą w tym dziele rolę św. Tomasza, bardzo prosto i przej­mująco, z dostojeństwem głosu i gestu - odtworzył Jerzy Bińczycki. To jedno z najwybitniejszych wcieleń w karierze tego znako­mitego aktora. Przekonywająco i znakomitymi środkami przed­stawia Bińczycki owe wewnętrz­ne zmagania, dramat arcybisku­pa wystawionego na najcięższe próby kuszenia - możliwościami zgody z królem, z jednej, poku­sami świętości z drugiej strony.

Cała część pierwsza, a więc i sce­ny kuszenia odgrywane są przed ołtarzem-konfesją św. Stanisła­wa. Nie do zapomnienia są posta­ci kusicieli (Krzysztof Globisz, Marcin Sosnowski, Andrzej Buszewicz, Edward Lubaszenko) w kostiumach przerażająco-fantastycznych (dzieło Jerzego Juk-Kowarskiego), czyhających na świętego, skradających się spoza filarów ołtarza-konfesji.

CZĘŚCI druga, męczeństwo świętego - dzieje się już w prezbiterium, na stopniach głównego ołtarza, blisko tronu arcybiskupów krakowskich. Zna­komicie wygrywa tu reżyser efekt grozy i ciszy; tym drama tyczniej odezwie się w murach katedry echo łomotu w jej bra­my zwiastun nadchodzącej śmier­ci. Bardzo pięknie z dużą natu­ralnością kapłańskich gestów to­warzyszą Jerzemu Bińczyckiemu w tej scenie wierni mu księża: Zygmunt Józefczak, Tadeusz Malak, Jerzy Radziwiłowicz.

Najsłabsza w spektaklu krakow­skim wydaje mi się część ostatnia, ów dyskurs-komentarz; już po śmierci bi­skupa. Napięcie spada, nastrój misteryjny przeradza się w teatr, z nie najlepiej przekazanym wielosłowiem. Także finał - apoteoza świętego mę­czennika - za długa, jak na utwór przecież dramatyczny, w części tej rolę główną pełni chór - w spekta­klu tym jest nim działający w Kra­kowie (i często w katedrze występu­jący) Chór "Organum". Towarzy­szy mu chór kobiet z Canterbury (niefortunnie i dziwacznie ubranych), będący jakby i płaczkami i komentatorem tekstu (echa antyku?).

Realizowany w wawelskiej ka­tedrze ów spektakl krakowskiego Teatru Starego - jest także dzie­łem muzycznym. Muzyka i śpiew wypełniają mury katedry. Autor muzyki do przedstawienia, Stani­sław Radwan, z wielkim wyczu­ciem klimatu sztuki i jej czasu - wprowadza jako jej tło stylizo­wany gregoriański chorał. Muzy­ka jest tu elementem bardzo waż­nym, z tekstem równouprawnio­nym.

W sumie - choć nie bez po­tknięć - wydarzenie artystyczne wysokiego lotu, zrealizowane w najwspanialszej chyba oprawie i scenerii, w jaką wyposażyć moż­na było znakomite dzieło Eliota.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji