Artykuły

Ludzie mają dosyć telewizyjnej sieczki

- Współczesny teatr mieni się, czasem błądzi. Podejrzewam, że za jakiś czas, jeszcze za mojego życia, wyjdzie na prostą i będziemy mieli z niego pożytek. Najważniejsze, że publiczność wróciła do teatru - mówi IGNACY GOGOLEWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Na Mazurach wystąpi Pan z poezją w leśniczówce Pranie. Lubi Pan tu przyjeżdżać?

- Byłem kilkakrotnie w Praniu i z przyjemnością ponownie tu jadę. Leśniczówka Pranie ma niepowtarzalny urok, atmosferę. Zabiorę tam ze sobą oczywiście swojego psa.

Jak ma na imię?

- Nazwaliśmy go Brando, bo wyszliśmy z założenia, że ktoś musi być w rodzinie sławny. Brando w drugim pokoleniu jest owczarkiem niemieckim. Ma dziesięć lat i ostatnio trochę niedomaga. Leczymy się nawzajem. On wyprowadzając mnie na spacery, a ja - smarując mu oczy, bo na nie choruje. Cieszę się, że ponownie będziemy na Mazurach.

Jest Pan na scenie ponad pięćdziesiąt lat. Co Pana najbardziej denerwuje w dzisiejszych czasach?

- Pogoń za pieniądzem. Ten wyścig rozpoczął się, kiedy w czasie transformacji przyjechał do nas jeden Polonus i ogłosił wszem i wobec, że człowiek tyle znaczy, ile ma na koncie. Od tego momentu załamało się wszystko i przejęto się tym, co powiedział nasz rodak zza oceanu. Teraz, choć nie powiem, że jest to powszechne, patrzymy najpierw na to, co ktoś posiada. Czy jest to najnowszy samochód, willa, ile ma na koncie. A przecież to nie świadczy o człowieku. Ale to przejdzie, jak koklusz, odra. To taka dziecięca choroba.

Grał Pan w pierwszych powojennych "Dziadach". Tę rolę też chciał otrzymać Pana profesor - Jan Kreczmar. Czy potem Panu gratulował?

- Tak, nawet dał mi tomik "Sonetów krymskich" z dedykacją. Widniało tam: "Smutno mi to, że nie ja, ale cieszę się, że ty". Profesor tak hojnie się zachował w stosunku do swojego ucznia.

Niedawno odbyła się premiera spektaklu "Grube ryby" [na zdjęciu] w prywatnym Teatrze Polonia, stworzonym przez Krystynę Jandę. Czuł Pan różnicę między sceną instytucjonalną a prywatną?

- W Polonii jest trochę mniej personelu. Ten zespół niezależnie od zainteresowań i powierzonych obowiązków, swoją pracę wykonuje w sposób tak precyzyjny i tak oddany, że rzeczywiście trzeba to podziwiać. Jest tych osób niewiele i w większości są to młodzi ludzie. Widownia jest duża i zawsze pełna, ma 250 miejsc, a jeszcze siadają tam tzw. "poduszkowcy". To taki zwyczaj w Polonii, że rozdaje się poduszki i można siąść tam, gdzie się chce, między rzędami. Młoda widownia nie dba o to, czy siedzi w pierwszym czy w drugim rzędzie. Biorą poduszkę, siadają i bawią się jak dzieci.

Właśnie, a jak spektakl odebrała ta młoda publika, wychowana na telenowelach?

- Proszę sobie wyobrazić, że odbiera (śmiech). Minęło dobre sto lat z okładem i Michał Bałucki (autor sztuki - red.) nadal śmieszy. To duża zasługa ryzyka podjętego przez Krystynę Jandę. W powodzi nowatorskich pomysłów zdecydowała się wrócić do teatralnych korzeni, wybrała "Grube ryby" i wygrała, a my razem z nią.

Mówi się, że teatr jest taki, jakie są czasy, w których przyszło mu grać. Jaki jest więc według Pana?

- Wydaje mi się, że teatr XXI wieku dopiero poszukuje swojej drogi, popełniając wiele błędów. Sądzę jednak, że chociażby dzięki Krystynie Jandzie ludzie teatru znów zwrócą uwagę na te sztuki, które zostały odłożone do lamusa. To są takie sztuki, które mówią coś o człowieku, jego egzystencji. Współczesny teatr mieni się, czasem błądzi. Podejrzewam, że za jakiś czas, jeszcze za mojego życia, wyjdzie na prostą i będziemy mieli z niego pożytek. Najważniejsze, że publiczność wróciła do teatru. W Narodowym, w Polonii każda sztuka jest oblegana. To bardzo pozytywny objaw. Ludzie mają dosyć telewizyjnej sieczki i chcą na scenie zobaczyć swoich, znanych aktorów.

Ulica jednak wdarła się do teatru, ze sceny padają także wulgaryzmy. Denerwuje to Pana?

- Za przekleństwo na ulicy płaci się 500 złotych, a kląć na scenie można bezkarnie. W bardzo wyjątkowych wypadkach możemy zakląć, ale jeżeli co zdanie pada nieprzyzwoite słowo, do niczego to nie prowadzi.

Znamy Pana z wielu znakomitych ról teatralnych, ale dla wielu widzów pozostanie Pan Antkiem Boryną z telewizyjnego serialu "Chłopi".

- Trudno. Dla tych, co nie chodzą do teatru, jestem Antkiem Boryną. Ci, którzy oglądali mnie w teatrze telewizji, czy w Polskim, Narodowym, w Katowicach, Lublinie kojarzą mnie z wieloma rolami, które zaczerpnąłem z wielkiej światowej i polskiej literatury. Nie boleję nad tym, że kojarzę się z Antkiem Boryną. Wręcz przeciwnie. Moja książka, której promocja odbędzie się wrześniu - "Ignacy Gogolewski. Od Gustawa-Konrada do Antka Boryny" - podkreśla to, że w tej roli też potrafiłem się odnaleźć.

Wielu zapamiętało Pana również z roku 1982. Wtedy władze zawieszonego ZASP-u ogłosiły bojkot państwowej telewizji, a Pan złamał ten bojkot i razem ze swoim zespołem występował w TVP. Żałował Pan tej decyzji?

- Nie byłem jedyny. Uważałem, że skoro ksiądz odprawia mszę i spowiada, skoro lekarz leczy, a inżynier spełnia swoje zadanie budując mosty, aktor powinien również wypełniać swoje obowiązki. Nie zwracałem na to uwagi i postępowałem tak, jak uważam. Nie mam sobie tego za złe.

Miał Pan przy sobie przez cały czas przyjaciół. W młodości słynął Pan

z tego, że prowadził Pan tzw. "dom otwarty". Zawsze było w nim pełno gości. Jak Pan to godził z pracą zawodową?

- W czasach młodości rzeczywiście tak było. Potem, kiedy przyszły obowiązki, to się skończyło. Jak prowadzić "dom otwarty", kiedy się kieruje teatrem, gdzie się pracuje 16 godzin na dobę. Teraz spotykam się, oczywiście, z przyjaciółmi, ale tylko z wybranymi i to rzadko. Jestem teraz wciąż skoncentrowany na pracy zawodowej, z czego się bardzo cieszę. Nie będę ukrywał, że czasami to i owo dolega, bo metryka o tym świadczy.

Urodził się Pan w Ciechanowie. Udaje się Panu odwiedzać rodzinne strony?

- Naturalnie, jestem bardzo wzruszony kiedy wracam do tego miasta. Wprawdzie to było moje dzieciństwo, bo po pięciu latach przeniosłem się w okolice Warszawy. Niedawno odwiedziłem Ciechanów z okazji nadania tytułu honorowego obywatela miasta zaprzyjaźnionej ze mną profesor Bibiany Mossakowskiej (była wieloletnim ordynatorem Oddziału Chirurgii Dziecięcej Szpitala Bielańskiego w Warszawie - red.). Przypomniałem sobie miejsca z dzieciństwa.

Program niedzielnego przedpołudnia

Koncert z cyklu "Muzyka u Gałczyńskiego" w niedzielę, 24 sierpnia, o godz.ll. Poezja w interpretacji Ignacego Gogolewskiego. Muzyka: Irena Albrecht - altówka, Emilia Gra-żyńska - fortepian. Bilety: 10 i 15 zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji