Artykuły

Hajdpark. Dzień piaty i szósty

O piątym i szóstym dniu Hajdparku. III Praskiego Przeglądu Teatralnego pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.

Dwa kolejne dni Hajdparku ułożyły się w "mini Majewski fest". Scena Witkacego gościła na festiwalu również w zeszłym roku (z pierwszymi dwoma częściami "Trylogii geobbelsowskiej"), ale sympatia organizatorów dla grupy z Wrocławia nie dziwi, bo "Czerwone nie parzy" to projekt brawurowy. Złożyły się na niego spektakle "NYC Boy" i "Luksemburg 18 metrów kwadratowych", oraz premierowe czytanie sztuki poświęconej wałbrzyskiej ulicy im. Antka Kochanka. Wszystkie krążą wokół tematu komunizmu - Sebastian Majewski szuka jego śladów w dzisiejszej mentalności, wywołuje dawne upiory, ale też stawia mocno prowokacyjne pytanie o, by tak rzec, bieżącą użyteczność tej ideologii. Wszystko w ramach mocno odjechanej rzeczywistości, którą Scena Witkacego potrafi tworzyć z lekkością i wdziękiem.

Komunistycznym rozważaniom spektaklu "NYC Boy" patronuje żart. Oto w czyśćcu historii siedzą była Jugosławia, NRD, ZSRR i Czechosłowacja. Nie bardzo jest co robić, więc panie trochę sobie plotkują. Jugosławia opowiada o swoich rodzicach (matka - towarzysz Tito, ojciec - towarzysz Tito), ZSRR leniwie tłumaczy się z różnych życiowych epizodów ("Polska? Polska sama chciała"), a NRD dla żartu krzyknie "Heil Hitler!", żeby jakoś uspokoić kłócące się dziewczyny. Tylko upośledzona Czechosłowacja siedzi sama w kącie, dodając niekiedy do rozmowy strachliwe "ano". Po pewnym czasie, zmęczone rozpamiętywaniem czasów minionych (świetny monolog Anny Kiecy w roli zachłyśniętej własną wielkością NRD - "byłam trabantem i wartburgiem, byłam wczasami nad morzem..."), odtańczą mały układ choreograficzny do "Tora Tora Tora" ("...I will stay with you tonight") Numero Uno i postanowią wrócić do gry. Wybrana w nieszczególnie demokratycznym głosowaniu (dziewczyny nie mogą powtarzać błędów, które doprowadziły do ich śmierci) Czechosłowacja, żegnana okrzykami "pierwszy heroiczny czyn w twojej historii!", zostaje wystrzelona na Ziemię. Wraca z bezcennym łupem - białym Amerykaninem z Nowego Jorku, którego organy postanawiają sprzedać na światowych giełdach. Zarabiają na tym niezłe pieniądze, a - najwyraźniej nieźle obeznane ze standardami światowego biznesu - niesprzedane części oddają na cele dobroczynne. I tak oto komunizm powrócił wzmocniony kapitalistycznymi mechanizmami. A mimochodem pojawiło się pytanie, czy nie jesteśmy przypadkiem zbyt naiwni, czekając aż obecne kraje komunistyczne dotrą wreszcie (wspólnym wysiłkiem?) do poziomu europejskiej demokracji - bo może przyszłość ma wyglądać właśnie tak, jak wyglądają w tej chwili Chiny. Totalitarna kontrola i kapitalistyczny rynek. Dziewczyny zacierają z radością ręce, szykują kolejny (roztańczony na osiem) układzik do Pet Shop Boys, a NRD założyła już nawet wyjściową, ekstrawagancką miniówę.

"Luksemburg 18 metrów kwadratowych" nie jest już tak śmieszne. Tu komunizm - egzemplifikowany i personifikowany postacią Klary (trudna i wymagająca rola Mai Kubackiej) - jawi się jako monstrum. Klara jest demoniczną, opętaną ideologiczną obsesją wariatką. W młodości pojechała do NRD, gdzie zakładała "ogrody z goździków". Po zasłużeniu się w zbrojnej działalności przeciwko wrogom klasowym, pojechała krzewić komunizm do Kambodży. Po latach powraca, spotkać swoją - dorosłą już - córkę Fryderykę (przed wyjazdem zdążyła jeszcze nadać jej imię na cześć Engelsa). Rola Fryderyki jest rozbita na dwie aktorki - jedna (Małgorzata Łakomska) walczy z matką przez cały spektakl czymś w rodzaju samurajskiego miecza (Klara w czarnym stroju, Fryderyka w białym), druga (Marzena Kopczyńska) siedzi z tyłu sceny oświetlona zimnym światłem komputerowego ekranu - stamtąd pochodzą wszystkie jej odpowiedzi i argumenty w sporze z matką. Fryderyka tymczasem z jednej strony próbuje usprawiedliwić swój wyjazd, a z drugiej - znaleźć dla komunizmu jakąś przestrzeń w, nowym dla niej, świecie córki. Bo to jedyna wizja ładu, jaką zna i najwyraźniej jest gotową za nią umrzeć - jako męczenniczka sprawy, kolejna po świętej Róży Luksemburg. "Pójdziesz za to do piekła", odzywa się, jedynymi wypowiedzianymi w spektaklu słowami, Fryderyka walcząca. Klara wyjmuje zza pazuchy pendrive'a i wręcza go Fryderyce komputerowej. "Piekła nie ma - odczytuje z ekranu córka - jest tylko raj. W goździkowym ogrodzie na rozpostartej na 18 metrach kwadratowych skórze Róży Luksemburg".

Po "Luksemburg..." można było obejrzeć jeszcze "Głosy" - młodzieżowy spektakl z zapomnianego przez ludzi i świat Maszewa, który przez ostatnich parę lat zdążył zdobyć sobie całkiem sporą popularność. To wykrzyczany przez piątkę aktorów bunt, upomnienie o swoje prawa - do miłości, do muzyki, do bycia sobą. Na pustej scenie oglądamy po kolei każdego z nich, wszyscy ogrywają ten sam rekwizyt - metalowy łańcuch, spełniający zarówno funkcję smyczy, jak i różańca. Jeden pyta, dlaczego nikt nie widzi w nim człowieka, drugi szuka prawdziwego przyjaciela. Wszystko, na co mogą liczyć, to kopniaki od pozostałych aktorów. Kolejna odzywa się dziewczyna, która nie wierzy w miłość. Kiedy w końcu ją znajdzie, wystarczy błahostka, by została oskarżona przez kochającego chłopaka o zdradę - kończy jak bohaterowie poprzednich scenek, opluta i wyzwana od kurwy. Z tych upadków bohaterowie spektaklu (ale, jak rozumiem, można tu mówić jednocześnie o samych aktorach) podnoszą się buntowniczym krzykiem - na to potrafią jeszcze znaleźć dużo sił. Ich bunt to także dostarczająca rebelianckiej pożywki muzyka - od black metalu, po hiphop, włącznie z puszczonym na samym początku "I can't get no satisfaction" pełniącym tu rolę jednoczącego grupę hymnu.

To, oczywiście, bunt bardzo naiwny - taki, jaki każdy, w ten czy inny sposób, przechodził. I nie ma w nim generalnie nic złego - w końcu bunt jest przyrodzonym prawem każdego człowieka i pozostaje prawdziwy niezależnie od formy, jaką sobie znajduje. Ale problem rodzi się w miejscu, w którym naiwność tego buntu zostaje przeniesiona z całym dobrodziejstwem inwentarza na scenę. W miejscu, w którym okazuje się, że w tym naiwnym, choć żarliwym krzyku nie ma nic poza krzykiem, a krzyczący mają właściwie niewiele do powiedzenia i tylko od czterech lat (premiera w marcu 2004 roku) udają, że niesie ich cały czas energetyczna fala tego samego, młodzieńczego sprzeciwu. Jeszcze parę lat i okaże się, że to bunt bez mała uniwersalny i że każdą wolność - niezależnie od wieku - można sobie wywalczyć krzycząc. Roszczeniowo i bezmyślnie. Nie wierzę zatem nie tylko w ich teatralny bunt, ale nie wierzę również, że nie zdają sobie sprawy z potwornej sztuczności, w jaką obrasta ich - uwolniony - krzyk. A jeśli nadal chcą jeździć z "Głosami" po festiwalach, to - jak pisał w 1928 roku Słonimski - "niech jęczy jeden aktor, koszty będą mniejsze."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji