Artykuły

Prorok i jego wyznawcy

"Factory 2" w reż. Krystiana Lupy w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Pan się myli... Pan się bardzo myli co do siebie....

W panu jest tyle z demona, ile trucizny w zapałce.

I wcale pan nie posiada szampańskich własności...

pan ma raczej własności starego sera,

co to podnieca chore żołądki,

ale prosty smak może pobudzić do wymiotów.

(Bolesław Prus, "Lalka")

Pomalowane na srebrno ściany wyraźnie postindustrialnej przestrzeni. Kolebkowe fabryczne sklepienie, po lewej w głębi sceny ciężkie drzwi.

Zupełnie na lewo - prewecik z wymalowanymi flamastrem napisami na drzwiach. Nad wszystkim - wielki ekran. Scena oświetlona pełną mocą teatralnych reflektorów. Przedstawienie któregoś z modnych "najmłodszych najzdolniejszych"? Nie. To dekoracja do nowego maratonu Krystiana lupy. To inna przestrzeń niż te, które widywaliśmy w jego spektaklach. Nowy etap?

To już nie jest ten Lupa odnajdujący urodę zdegenerowanych wnętrz, nie ma już ściemniałych ścian z przybrudzonymi oknami, przez które sączyło się w jego największych spektaklach słabe, niepewne światło. Zniknęło to, co u Lupy było tak fascynujące - czy się go za to kochało czy nie cierpiało - kontemplacja mijającego czasu, zniszczenie jako estetyczny paradoks - te wszystkie zdegradowane przestrzenie miały kiedyś w sobie niezwykłe piękno.

Zniknęło również i wszystko to czym Lupa zdobył sobie osobną i niekwestionowaną pozycję w teatralnym świecie. Przez lata obcowaliśmy z artystą tworzącym własny teatralny język, uważnie penetrującym zakamarki ludzkiej psychiki. Wraz z "Factory 2" czyli "zbiorową fantazją inspirowaną twórczością Andy'ego Warhola" narodził się inny Krystian Lupa. Ale tym narodzinom towarzyszy dzieło, które boleśnie zdumiewa.

Wątpliwy urok awangardy

Przypomnijmy: Andy Warhol, mistrz autokreacji i popkulturowego humbugu w latach 60. zgromadził wokół siebie grupę najdziwaczniejszych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Były to na ogół jednostki ogarnięte głodem twórczości, niemożliwym do zaspokojenia, bo żadna z tych osób nie miała właściwie artystycznego talentu z prawdziwego zdarzenia. Świeciły światłem odbitym od samego Warhola, który czasem wybranych bywalców swojej Fabryki wynosił do roli gwiazdy, gasnącej zresztą bardzo szybko - w myśl Warholowej formuły "każdy będzie gwiazdą przez 15 minut". Dziś wiadomo, co stało się z "gwiazdami" Fabryki Warhola: właściwie żadna z nich nie zrobiła niczego ze swoim życiem, wielu tych mniemanych wybrańców skończyło samobójstwem, stoczeniem się w narkotyki albo szalone życie bohemy przypłaciło psychiczną chorobą. Istniała szansa by pokazać tych ludzi w ich szaleństwie, w eksperymentowaniu ze swoim życiem i w straszliwej porażce tego eksperymentu. Szansa na sceniczną metaforę ludzkiego losu, kondycji jednostki, której nie wystarcza zwykłe codzienne życie. Ale tej szansy Lupa nie wykorzystał. Od pierwszych minut przedstawienia widzimy, że bywalcy Fabryki wraz ze swoim duchowym przywódcą są gromadą ludzi, którzy zwyczajnie nie mają nic do powiedzenia. Ich artystostwo podszyte jest poczciwym mieszczańskim filisterstwem, ich otwarcie na inne kultury sprowadza się tylko zachwytu brzmieniem aborygeńskiego didjeridoo i zainteresowania urodą rzekomo "egzotycznego" tancerza - są bowiem w dodatku ogarnięci chorobliwą erotomanią. Przypominają jako żywo figurkę niegrzecznego Józia-modernisty z wierszyka Boya: Józio ząb za ząb się kłóci/Że świat cały powstał z Chuci, Ciotka mu o ideałach/A on: Ciociu - co to wałach?. Lupa - by posłużyć się modnym ostatnio kolokwializmem - strzelił sobie w stopę pokazując od samego początku swojego przedstawienia tych ludzi takimi jakimi naprawdę są - żałosnymi figurami, które mogą tylko zirytować. Niechby to były wcielone szatany, niechby ich "Fabryczne" ekscesy miały w sobie zrazu coś demonicznego... Niechby ze Lupa ze swojego Warhola uczynił demiurga zła, kogoś kto z premedytacją rozbija i obraca w proch wszystkie dotychczasowe zasady - artystyczne, moralne, społeczne, by wreszcie pokazać go jako najżałośniejszą z tych wszystkich figur. Niestety. Wiemy o tym towarzystwie wszystko już po kwadransie. Ani Piotr Skiba grający nijako nijakiego Warhola ani reszta zespołu niczym nie fascynuje. Lupa świadomie zlekceważył podstawowe reguły dramaturgii - nie ma w jego przedstawieniu perypetii, przełamania, niechby tych ludzi przed nami zdemaskował - nagle ujawnił całą ich żałosność. I na tym polega porażka tego projektu. Ta zamierzona adramaturgiczność nie stworzyła żadnej nowej wartości scenicznej. Zwłaszcza jeśli wszystko wiemy od samego początku.

Jacy państwo nudni...

A ponieważ czymś trzeba wypełnić pozostałe - bagatela - 6 godzin i 45 minut - Lupa zaproponował nam rzecz, która przekroczyła granice zdrowego rozsądku, artyzmu i poczucia zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości. Mniejsza już o "Blowjob", czyli wyświetlony w całości film Warhola przedstawiający twarz młodzieńca, którego poza kadrem oralnie zaspokaja jego partner. Ani to skandaliczne ani frapujące - szkoda tylko że ten nużący niemy film musimy oglądać w nabożnym skupieniu dobre 20 minut. Nudę poganiają pretensjonalnością ponagrywane na video monologi aktorów. Ktoś nerwowo zapala papierosa usiłując zdobyć się na niezwykłą szczerość, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik patrzy w obiektyw wzrokiem zranionej sarny, goły Piotr Skiba prezentuje z ogromnego ekranu swój mocno przywiędły akt oświadczając że rozebrał się bo to i tak nie ma sensu. W żywym planie p. Katarzyna Warnke oświadcza że przyszła tu i właściwie nie ma nic do powiedzenia, pan Piotr Polak nie wiedzieć czemu występujący w programie jako "Piotrek" zrzuca z siebie powiewne szatki w których do tej pory pląsał po scenie niczym rusałka z lekką nadwagą i przewalając się aż boku na bok opowiada o swoim zamiłowaniu do potu... Widzimy go na scenie i na ekranie, więc seans ten jest podwójnie męczący. Adam Nawojczyk wyrzuca z siebie prawdziwy rynsztok i dosłownie bije swoją sceniczną partnerkę, dwie aktorki w innej "improwizacji" trzymają swoja koleżankę pod stołem, topią jej buty, rozlewają Coca-Colę. Swoistym "przebojem" tej scenicznej "czarnej mszy białych ludzi" (jak zwykł określać takie ekscesy Zygmunt Hübner) jest słynna już scenka video z Sandrą Korzeniak i Zygmuntem Kaletą. W pupie aktorki obsadzana jest raca, którą Kaleta podpala. Siedzenie Korzeniak rozbłyskuje snopem iskier, co prawdopodobnie ma kryć w sobie jakieś bezdenne pokłady - nie wiadomo tylko dokładnie czego. Wszystko miało być czymś niesłychanie odważnym i szczerym - a pozostawia jedynie głęboki niesmak i politowanie. Lupa w tych półprywatnych improwizacjach pokazał bezgranicznie zawierzających mu ludzi jako gromadkę idiotów eksponujących swoją - mało ciekawą - prywatność. A także kompletną bezradność. Rzucanie mięchem na scenie oznacza zawsze jedno - aktor nie ma nic do powiedzenia i rozpaczliwie broni się przed ciszą.

Z tych improwizacji wybroniła się jedynie Iwona Bielska. I jeśli miałbym coś ocalić z tego przedstawienia - to tylko jej rolę, ten monstrualny telefoniczny monolog znerwicowanej kobiety, która (i tu słychać nagle starego dobrego Lupę zdolnego do gryzącej ironii!) wstrząsający program Barbary Walters o karze śmierci stawia na równi z obsesją sprzątania. Egzekucja na krześle elektrycznym w jej ustach jest katastrofą równą drobiazgowemu porządkowaniu. Śmieci lądujące w klozecie, pornograficzne pisma, paczki papierosów spływające kanalizacją, nazwy proszków i popularnych płynów do czyszczenia - to wszystko w ustach Bielskiej nabiera rozmiarów jakiejś gigantycznej a przez to groteskowej katastrofy, apokalipsy z sedesem w roli głównej... Brigid Bielskiej gada, bo wie że nie może przestać, tylko w jej gadaniu jest jej istnienie, słowa płyną, puchną... Trwa to dobre 40 minut. I ten monolog można by skrócić, ale jako żywo jest to jedyna prawdziwa rzecz w całym tym bezformiu. Bielska "zrobiła" swoja postać środkami teatru bazującego na słowie i jego interpretacji - często niby wbrew znaczeniu, a tak naprawdę ujawniającym i demaskującym wypowiadającą je postać. Starymi aktorskimi trickami wymknęła się Lupie. I tym wygrała. A właściwie wygrał rzetelny teatr. To jednak bardzo niewiele.

Biedny prorok

Katastrofa tego przedstawienia to także sprawa tekstu - czy właściwie braku tekstu. Dopóki Lupa czerpał inspiracje z wielkiej literatury, czasem mającej już ugruntowaną pozycję tak jak Bułhakow czy Dostojewski lub mniej znanej jak twórczość Bernharda, który Lupie w Polsce zawdzięcza ogromne zainteresowanie (choć przedtem - przypomnijmy - tego Austriaka przyswajał nam sam Erwin Axer!), Musila czy Rilkego - zdarzało mu się tworzyć światy fascynujące. Jego bernhardowskie realizacje - legendarny już "Kalkwerk", "Rodzeństwo" frapowały igraniem z czasem, eksperymentami wywiedzionymi wprost z teorii działań fizycznych Stanisławskiego. W prawdziwie wielkich przedstawieniach Lupy te doświadczenia nigdy jednak nie były pustą teatralną zabawą. One poszerzały naszą wiedzę o postaciach, o świecie, w którym te postacie funkcjonują. I dlatego można było siedzieć godzinami na "Kalkwerku", na "Rodzeństwie" czy "Wymazywaniu" - bo Lupa tworzył na scenie świat, od którego nie można było się oderwać. Tak, tylko że wszystkie wielkie przedstawienia oparte były właśnie na wielkiej literaturze, Lupa adaptując je na scenę pełnił zaszczytną służbę wobec tej literatury. "Zaratustra", a teraz owa nieszczęsna "Factory 2" pokazuje, że Lupa postanowił zostać kimś innym - demiurgiem, prorokiem - może nawet samym Bogiem. Ta mania grandiosa widoczna w opowieści o Warholu zdaje się dawać mu placet na upokarzanie swoich aktorów, stawianie ich w co najmniej dwuznacznej sytuacji obnażania swojej prywatności, na beztroskie kopanie wszystkich istniejących jeszcze tabu - a wreszcie na skrajne lekceważenie teatru i swojej publiczności. Jest w tej "Factory 2" coś niebezpiecznie nieuczciwego. Lupa od lat mówi o przekraczaniu granic teatru, co kubek w kubek przypomina deklaracje innego wielkiego artysty - czyli samego Jerzego Grotowskiego. Różnica jednak polega na tym, że Grotowski zobaczywszy iż te granice przekroczył i teatr zwyczajnie już go nie interesuje - po prostu go opuścił. Od tej chwili ze swoimi wyznawcami mógł organizować akcje "Drzewo", biegać do woli po rosie - ale nikt łącznie z samym Grotowskim nie nazywał już tego teatrem. Lupa postępuje inaczej. Działa w ramach repertuarowej instytucji, w pudełkowej scenie, czyli w antywarunkach artystycznego eksperymentu. To "przekraczenie granic teatru" uprawia z ludźmi, którzy ufają mu bezgranicznie, poświęcają siebie uważając że tworzą nową artystyczną jakość, a wynik jest co najmniej wątpliwy. Ponadto jest to eksperyment niesłychanie bezpieczny bo prowadzony w warunkach, na które nie przestałby żaden teatr zagraniczny. Gdzie bowiem Lupa mógłby eksperymentować do woli przez cały rok, bez napisanego tekstu, bez przedłożenia scenariusza - a w takich warunkach powstawała "opowieść o Warholu i jego wesołej drużynie"?... Otóż nigdzie. Lupa zresztą dobrze o tym wie, bo pracując za granicą - dotrzymuje terminów ukończenia spektaklu co do godziny. I tylko w Polsce - w Starym, w warszawskim Dramatycznym - mógł i może dowolnie je zmieniać. Bez żadnych sankcji - co czyni go swoistą świętą krową polskiego teatru.

Upadek

Nieszczęściem teatru Krystiana Lupy nie jest sam Lupa. Prawdziwym nieszczęściem, które doprowadziło do katastrofy "Factory 2" jest klaka towarzysząca od lat wszystkim poczynaniom tego wybitnego przecież artysty, te wszystkie "ochy i achy" po każdej premierze. Nie sposób nie przypomnieć znów fenomenalnego felietonu Zygmunta Hübnera sprzed 30 lat, tego o harakiri, które popełnia na sobie ulubieniec towarzystwa, wybraniec sezonowej mody, któremu sypane ponad miarę komplementy odbierają umiejętność zdrowej oceny rzeczywistości. Jak u Hübnera: "zdrowy rozsądek zamknięto w kasie pancernej, a klucz wyrzucono do morza". Swoją drogą trudno byłoby komukolwiek oprzeć się temu codziennemu smarowaniu pochlebstwami. Jesteśmy świadkami zabijania artysty - zabijania go nieustanną klaką. "Factory 2" nie jest żadna nową drogą. Jest raczej sygnałem, że Krystian Lupa, artysta bardzo ważny dla generacji dzisiejszych czterdziestolatków, twórca przedstawień, które są symbolem dekady lat 90. ubiegłego wieku - od "Kalkwerku" z 1992 roku, przez wspaniałego, sarkastycznego "Immanuela Kanta" aż po "Wymazywanie" z 2001 roku - że ten wielki artysta apogeum swojej twórczości ma już za sobą. Czy sam to dostrzega? Ani "Azyl", ani "Mistrz i Małgorzata", ani "Zaratustra" nie były już dziełami na miarę tamtych wielkich dokonań. Dziś jest jeszcze gorzej - akolici Lupy wciąż podbijając bębenka swojemu idolowi nie chcą zauważyć, że ten swoisty "kult jednostki" zaszkodził przede wszystkim jemu samemu.

Jedna jeszcze rzecz zatrważa w czasie tego przedstawienia. A jest nią reakcja widzów - rżenie młodej publiczności podczas oglądania rzeczy które powinny wywoływać zażenowanie. Przedostatnia - przydługa jak wszystkie inne scenka "Coca-Cola i śmierć" to kpiny z majestatu umierania, odarcie śmierci z jej całego decorum. To nie budzi żadnych protestów na widowni - odpowiedzią najmłodszej jej części jest śmiech. Takie znieczulenie może szokować i przerażać, jest jednak niestety zrozumiałe. Nowi wyznawcy Lupy mają dwadzieścia parę lat i wychowali się już na pokazach "Big Brother", na zobojętniających wrażliwość filmach kategorii C, na krwawych komputerowych grach. Tam unieważniono ludzką intymność, anihilowano wszelkie istniejące niegdyś w kulturze granice, a które czyniły kulturę tak interesującą. Ci młodzi ludzie nie znają już też teatru przemawiającego subtelnym językiem metafory, scenicznego skrótu. Można nawet powątpiewać czy byliby miłośnikami tych dawniejszych spektakli swojego idola, w których stosował przecież zupełnie inny kod porozumienia z widzem. Nikt nie uczy ich tego również w szkołach teatralnych - a Krystian Lupa to przecież ceniony profesor krakowskiej PWST. Źle wróży to i teatrowi i społeczeństwu. Bo estetyczne szkody wynikające z popełnionego już i nieustannie popełnianego grzechu zaniechania nie dadzą się naprawić przez najbliższe dwie generacje. Żal tylko, że bądź co bądź narodowa scena kierowana przez innego ważnego profesora krakowskiej szkoły teatralnej czyli Mikołaja Grabowskiego, scena która wydawałoby się ma jakieś obowiązki wobec widza i kultury - wyraźnie z tych obowiązków się zwolniła. O artystycznym poziomie Starego Teatru mówi się coraz głośniej i coraz gorzej. A nowe przedstawienie Krystiana Lupy niestety jest smutnym dowodem na zjazd po artystycznej równi pochyłej nie tylko samego reżysera ale i teatru, który przez kilka dekad był artystycznym i ideowym punktem odniesienia całej polskiej kultury.

*

* *

I jeszcze postscriptum. Zdaję sobie sprawę, że po tym tekście - jak zresztą i po kilku poprzednich znów pojawią się gdzieniegdzie kalumnie, że znów nieoceniony w takich razach "Notatnik Teatralny" piórem swojego ważnego współpracownika opublikuje kilka komentarzy na granicy donosu i pomówienia, że podobna twórczość pojawi się w "Didaskaliach", które od lat wyspecjalizowały się w robieniu z igły wideł, że w potężnym Internecie pojawią się anonimowe obelgi. A niewątpliwie tak się stanie. Będę wówczas współczuł subtelnemu Krystianowi Lupie tak mało subtelnych stronników. To fakt, rzadko zdarza się ostatnio pisać rzeczy miłe - nie ma jednak żadnego powodu do lakierowania teatralnej rzeczywistości, do ukrywania, że mamy do czynienia z bezprecedensowym upadkiem sztuki teatru w naszym kraju. Nieliczne naprawdę wybitne przedstawienia - powstają przecież takie i dziś - tego obrazu bynajmniej nie zmieniają. Jest gorzej: przy nich dopiero widoczna jest artystyczna i umysłowa nędza nowych gwiazd polskiej reżyserii wywindowanych na nienależne im miejsce przez kilku spryciarzy, dla których była to jedyna szansa publicznego zaistnienia. Żaden z pisanych tekstów teatru nie zbawi, jeśli nie otrzeźwieją sami jego twórcy. Albo nie pojawi się nowa generacja, która odkryje z goryczą, że poprzednicy przez dwie dekady zaprzepaścili w teatrze wszystko co było jego siłą przez całe wieki. Nie jest moim celem zbawianie teatru za pomocą pisanego słowa - wiele razy udowodniono jego całkowitą perswazyjną nieskuteczność. Sfrustrowany nią kilka lat temu zapytałem wybitnego starego krytyka o celowość naszej pracy. Powiedział mi wówczas: "nie piszemy dla zbawiania teatru. Naszym obowiązkiem jest tylko danie świadectwa swojej epoce."

Tylko tyle. Może aż tyle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji