Artykuły

Pusto na czarnej scenie

Jan Banucha był najważniejszym scenografem w historii teatru w Szczecinie. Najważniejszym, bo najmocniej i najdłużej ze Szczecinem związanym, ale też i pozostawiającym po sobie najbogatszy i najspójniejszy dorobek. Nie bez znaczenia jest i to, że był niezwykłą osobowością, pod której wpływem zostawało wielu związanych ze Szczecinem reżyserów - pisze Artur D. Liskowacki w Kurierze Szczecińskim.

O jego ogromnym udziale w kształtowaniu i wartości prowadzonych przez siebie scen mówią głośno Ryszard Major, wiele lat dyrektor Teatru Współczesnego, i Adam Opatowicz, kierujący Teatrem Polskim.

A przecież jego śmierć - tyleż nagła, bo w trakcie kolejnych projektów, ale i przecież jakoś spodziewana, bo Jan Banucha od kilku już lat miał poważne kłopoty ze zdrowiem - nie miała w sobie nic ze spektakularnych zgonów ludzi sztuki.

Odbyła się jakby w głębi sceny, niemal za jej kulisami. Dopisując do artystycznego życia tak silnie wpisaną w nie, rzec by można - tak pasującą do niego pointę. Bo Banucha odszedł po cichu, jakby z tła właśnie. A żyjąc chętnie się chował w tym tle, wybierał dla siebie drugi teatralny plan. Nie zabiegał o rozgłos, nie szukał poklasku. Również w sensie dosłownym - do braw po premierze wychodził bardzo rzadko. A w zasadzie - prawie nigdy.

* * *

Z wykształcenia był artystą malarzem (ASP w rodzinnej Warszawie

ukończył w roku 1957), ale całe jego życie stanowił teatr.

Miał w dorobku ponad 500 przedstawień na wielu krajowych scenach i współpracę z wybitnymi reżyserami, m.in. ze Zbigniewem Hubnerem, Aleksandrem Bardinim, Józefem Grudą, Bohdanem Cybulskim... Zapisał się w dziejach Teatru Wybrzeże w Gdańsku i Teatru Powszechnego w Warszawie, lecz to Szczecin - w różnych okresach - budował jego teatralny dom. W latach 1969-1975 pracował w tutejszych Teatrach Dramatycznych, potem był Teatr Polski (1976-81), Teatr Współczesny (1985-92), a później znów Polski (od 1992 do ostatnich dni).

W kronikach szczecińskiej sceny znalazł się dzięki nagrodzonym za scenografię na toruńskim Festiwalu Teatrów Polski Północnej inscenizacjom "Wesela", "Oskarżyciela publicznego", "Szewców" i "Czekając na Godota". Jego sztuka i zawodowe rzemiosło miały duży udział w sukcesach Teatru Telewizji TVP Szanowany i ceniony za erudycję i profesjonalizm, rozpoznawalny jako twórca, lubiany za inteligencję, błyskotliwy humor i skromność, pozostawał jednak w cieniu wielkich teatralnych wydarzeń. Nie brał udziału w wyścigach po laury i uznanie.

Jest przecież coś gorzkiego i znamiennego w fakcie, że tę jego osobność przyjmowano czasem zbyt łatwo. Nie ma Banuchy w stanowczo zbyt wielu opracowaniach dotyczących dziejów rodzimej sceny. W ważnej

w swoim czasie pracy Marty Fik "Trzydzieści pięć sezonów. Teatry dramatyczne w Polsce w latach 1944-1979" (Warszawa 1981) jego nazwisko nie pojawia się ani razu. Pomijając kontrowersyjność wyborów tej autorki, rzec trzeba, że na nieobecność swą Banucha "zapracował" też wyborem takiej, a nie innej drogi przez scenę.

Był w tej mierze konsekwentny. Pozostaje żal, że może... zbyt konsekwentny, w tym wyborze - drugiego planu, cichego mistrzostwa. Może gdyby się zdążył zbuntować przeciw samemu sobie, sprzeniewierzyć trochę tym wyborom, w jego dorobku znalazłyby się realizacje głośniejsze, a jego dzieło zostałoby zapisane w historii teatru ozdobniejszymi głoskami?

Zadaję te pytania, choć wiem, że właśnie ta wierność sobie, kosztowna

życiowo, była jedną z najcenniejszych cech Jana Banuchy jako twórcy.

* * *

Mówił o sobie - jak wspominał Ryszard Major - że "robi w usługach". Nawet słowo "scenografia" było dlań przesadnie artystowskie, wybierał więc słowo "dekoracja", i tak właśnie -jak z kolei wspomina Adam Opatowicz - opisywano jego udział w przedstawieniach Teatru Polskiego, odnotowując w programach, że jest autorem "dekoracji i kostiumów".

Ale scenografia Banuchy nie była, wbrew owym pozorom, dodatkiem do reżyserskich koncepcji. Banucha bywał współtwórcą spektakli nie tylko jako partner reżysera, lecz i twórca samodzielny, wyrazisty i obdarzony wyobraźnią, choć nigdy jej nieulegający ślepo, świadomy wagi i roli plastyki na scenie.

Dlatego, tak często wspominana, skromność zderzała się u niego z poczuciem wartości. Może nie tyle wartości własnej, ile wartości tej dziedziny sztuki w ogóle. Poczuciem nienachalnym, a nawet - ukrytym, ale dochodzącym do głosu mocno i zdecydowanie. M.in. w nieufności i dystansie, z jakimi traktował pisanie o teatrze. Miał żal do krytyków i recenzentów - o czym i ja przekonałem się przed laty - że analizując niuanse pracy reżyserskiej i pochylając się z uwagą nad aktorstwem, ba, dostrzegając nawet urodę muzyki teatralnej, nie zauważają pracy scenografa.

Pamiętam swoje zaskoczenie, gdy w naszej pierwszej rozmowie, tak jawnie i ostro zapytał mnie o przyczyny tego stanu rzeczy, ale i swoje zakłopotanie, gdy uświadomiłem sobie, że są to pytania uzasadnione.

* * *

Scenografia Banuchy przechodziła różne etapy. Ale była zawsze naznaczona stylem - myślą główną, nadrzędną. W jednej z rozmów, opowiedział mi - niejako - na marginesie i jak zwykle z domieszką ironii - o drobnym, ale ważnym epizodzie ze swojego twórczego życiorysu.

"Kiedyś - jeszcze w szkole, kiedy zaglądałem na scenografię; już byłem po studiach malarskich, i zaglądałem, żeby mnie do wojska nie wzięli -przyrzekłem jakiemuś profesorowi, że nigdy nie postawię kolumny w teatrze. Więc jak doszło do rozmowy z Bohdanem (Cybulskim, reżyserem - przyp. ADL), jak robić tego Sofoklesa, mówię: przede wszystkim bez kolumn. I udawania...".

Jego scenografię cechował więc skrót, prostota, konsekwencja w wykorzystaniu jednego elementu -traktowanego symbolicznie, ale i bardzo użytkowo. A także swoista zgrzebność, naturalność materiału, który wykorzystywał: bywało to więc surowe drewno, płótno, ale też np. kamień, żwir (jak w "Antygonie" na szczecińskim zamku). Ascetyczność tych projektów - posuwająca się niemal do ogołacania sceny ze wszystkiego co zbędne - współgrała też z prostotą kostiumów. W "Weselu" Grudy grali aktorzy w zwykłych, współczesnych ubraniach, co nie było wówczas tak oczywiste jak dziś...

Nie znosił efekciarstwa i tandety, ale w jego dziele nie brakowało też miejsca na zaskakujące pomysły i szalone eksperymenty (np. aluminiowe, kolosalne dekoracje w opolskim "Królu Edypie"). Ale główna zasada zostawała jednak ta sama: mało, sugestywnie, bez kiczu.

Z czasem ta oschła, a zarazem poetycka formuła - której wystarczał samotny podest, faktura ścian, oświetlona pojedynczym reflektorem przestrzeń - nasycała się nowymi elementami. Banucha - sceniczny realista - stawał się przewrotnie baśniowy, śmielej ujawniał swój dowcip, w jego dekoracjach -jak w ostatnich spektaklach Polskiego - pojawiały się barwy cieplejsze, gry fantazji i poezji.

Ale gdybym miał teatr Jana Banuchy opisać najkrócej, a zarazem oddać jego najistotniejsze cechy, opisałbym czarną scenę, pustą, a zarazem nasyconą światłem, z zarysem przedmiotów, które tam są. Bo są ważne, ale niewysuwające się przed słowo i aktora.

Rzekł kiedyś żartem, za którym kryło się jednak jego pragnienie prawdy w teatralnej sztuce: - "Ze wszystkiego w teatrze to najbardziej nie lubię dekoracji".

* * *

"Muszę powiedzieć, że dla mnie pytania o to, jak się ktoś mieści w zespole, są trudne - mówił mi pięć lat temu, pytany o Bohdana Cybulskiego, utalentowanego, przedwcześnie zmarłego reżysera, z którym stworzył wiele przedstawień. - Bo ja też niby jestem w zespole, ale właściwie to obok; chodzę sobie przez ten park (park Żeromskiego obok Teatru Polskiego - przyp. ADL) do pracy trzydzieści lat, ale jeśli bywam w teatrze - to w pracowniach, zaś przy zespole - okazjonalnie".

I w tej odpowiedzi słychać rezerwę, niechęć do przypisywania mu ról i kostiumów, w których czuł się nieswojo, bo za strojne, zbyt duże.

Ale z czasem coraz bardziej widać będzie, że w szczecińskiej kulturze odegrał rolę ważną, pierwszoplanową, a my nie dość często, nie dość uważnie patrzyliśmy na Banuchę, który przemierza ów teatralny park w mieście, które wybrał na swoje.

Znamienne, że była to rozmowa nie o nim, a o młodszym, nieżyjącym koledze. Na taką zgodził się chętniej, bo o sobie rozmawiać zwykle nie chciał. A i wtedy, później, przy autoryzacji, miał wątpliwości, czy nie mówił w niej za wiele o sobie, i czy w ogóle nie mówił zbyt wiele? Musiałem go przekonywać, że wywiad zamówiony - do wystawy w stołecznym Teatrze Studio, poświęconej Cybulskiemu - rzecz święta, więc wycofać się nie można. Westchnął i zgodził się na publikację.

W ubiegłym roku, na łamach szczecińskiej "Gazety Wyborczej", zabrałem głos na temat Szczecina. Pisałem min. o tym, jak łatwo zapominamy o tych, o których powinniśmy pamiętać, i o tym, że nie umiemy wykorzystać obecności tych, którzy są w tym mieście z nami, póki są. Pisałem m.in.: "Żyje w Szczecinie Jan Banucha, jeden z najwybitniejszych scenografów w historii powojennego polskiego teatru; i co? Co z tego dla niego, co dla miasta?".

Dziś nie ma już wśród nas Banuchy. Coś zaniedbaliśmy, czegoś nie zdążyliśmy. Może coś jeszcze się uda -jakąś salę nazwać, wystawę zrobić. Ale warto, by po tej miary twórcach zostawało coś więcej. A jeśli tylko pamięć, niech to będzie pamięć wierna i sumienna. Przede wszystkim trzeba by opisać teatr Banuchy. Bo to nie tylko część historii teatru Szczecina. To ważna część szczecińskiej historii w ogóle.

Na zdjęciu: "Igraszki z diabłem". Teatr Polski, Szczecin, scenografia: Jan Banucha.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji