Artykuły

Druga wędrówka Leopolda Blooma

Idę. Przez ponad czterystustronicowe miasto tomu "Sprawdzone sobą" idę tak, jak z końcem lat siedemdziesiątych szedłem przez swój pierwszy w życiu tom Białoszewskiego "Trzydzieści lat wierszy". Nic się nie zmieniło. "Zawale", "Donosach rzeczywistości", "Szumach, zlepach, ciągach", "Rozkurzu", "Aaameryce", bądź w porażającym "Pamiętniku z powstania warszawskiego" - wszędzie to samo - Paweł Głowacki czytał wiersze Mirona Białoszewskiego.

Jakie miasto wezwało go?"

James Joyce "Ulisses"

Wełniane? Bawełniane? Lniane? Które portki wdziać? Lniane - znów ma prażyć. Lniane spodnie, bawełniana koszula z krótkimi rękawami, płócienne sandały, torba na ramię, torba i koniecznie parasol. Ma prażyć i ma lać. Ruszam, by się włóczyć. Ale nie otwieram drzwi. Nie otwieram, nie zamykam, nie złażę po schodach, nie wstępuję na ulicę i nie skręcam - ani w lewo, ani w prawo. Nie. Siadam. Za biurkiem siadam, otwieram przez PIW w 25. rocznicę śmierci Mirona Białoszewskiego wydany wybór jego wierszy "Sprawdzone sobą". Czytam. Strona 106. Co to? Krucha łupina, słupek z trzydziestu kilku słów, konfesja "Jak by tu się wyjęzyczyć".

"mówię wam/ kiedy mówię/ to zupełnie jakby/ idę/ jakby długo kupowany/ kalosz/ czuję się/ rozciągający się/ pąs/ obicia/ kalosz w kalosz/ loża/ plusz w plusz/ Toulouse/ Lautrec/ język - kurtyzana/ w sztucznych perłach zębów".

Idę - czytam. Czytam, jakbym szedł. Idę, bo czytam Białoszewskiego. Niby jak inaczej, skoro pisał, mówił "zupełnie jakby szedł"? Włóczę się więc, bo czytam Białoszewskiego. Nad "Jak by tu się wyjęzyczyć" - lichota jeszcze cudowniejsza, bardziej bezlitosna dla tych, co uparcie - niczym tępawe pająki sieć między gałęziami nad ścieżką w parku - pisanie jego rozpinali na rzeczywistości za oknem. "Tłumaczenie się z twórczości".

"chcą od mojego pisania nabrania życia otoczenia/ a ja ich łapię za słowa/ po tocznie/ po tworzę".

Idę. Przez ponad czterystustronicowe miasto tomu "Sprawdzone sobą" idę tak, jak z końcem lat siedemdziesiątych szedłem przez swój pierwszy w życiu tom Białoszewskiego "Trzydzieści lat wierszy". Nic się nie zmieniło. W "Zawale", "Donosach rzeczywistości", "Szumach, zlepach, ciągach", "Rozkurzu", "Aaameryce", bądź w porażającym "Pamiętniku z powstania warszawskiego" - wszędzie to samo. Miasta wieczne, które nie potrzebują miast za oknem. Po co żywemu nabierać życia otoczenia? Po co takie podpórki, usprawiedliwienia słów, "zaokienne" rozwiązania zagadek zdań?... Przypomina się pyszna anegdota, co mi ją kilka dni temu Jerzy Zoń, szef Teatru KTO opowiedział.

Ze trzydzieści lat wstecz, gdy kapłani Melpomeny jeszcze nie bredzili publicystycznie, zaszedł Zoń z małym swym synkiem do kawiarni "U literatów" na Kanoniczej. Po chwili przybył sam Kantor. Zamówił rytualnie: czarna kawa, koniak, popielniczka. Synek Zonia dłuższą chwilę próbował dociec, co też - jaki sekret, sens, prawda, jakie rozwiązanie - tkwi z tyłu, za doskonałym kredensem, który sam w sobie był dziełem sztuki, scenografią, teatrem, czymś na podobieństwo Sfinksa dębowego. Zerkał w szparę między ścianą a drewnem, wtykał nos, wąchał, skrobał, dłubał... Wstał na to Kantor, odsunął dębowego Sfinksa i rzekł do malca: widzisz, tu nic nie ma... Tak, cały sekret kredensu był tu - w cudzie kredensu. Nie za kredensem. To samo z frazą, teatrem, rzeźbą.

Idę więc. Idę, bo czytam Białoszewskiego. Włóczę się po tym jego mieście osobnym - Dublin? Warszawa? Kraków? Coś zupełnie innego i gdzie indziej? Tak, coś innego i gdzie indziej - mieście na ponad czterystu stronicach. Wszystko jest. Od debiutanckich "Obrotów rzeczy", przez "Rachunek zachciankowy", "Mylne wzruszenia", "Było i było", "Odczepić się" i "Rozkurz", aż po "OHO" i finalne arcydzieła z "Obmapywania Europy", "Aaameryki" i "Wierszy ostatnich". Czytam, dotykam łupin miasta.

Tylko łupin, bo to miasto nie ma w sobie nic z oczywistości ulic Nowego Jorku. Jest jak Warszawa w "Pamiętniku...": kawałek schodów, ruina okna, piwnica z widokiem na cegłę, ciemny pręt w dziurze, gdzie wczoraj były sosnowe drzwi. Albo jak Warszawa, po której on - flaneur w szarym prochowcu - wałęsał się tylko nocami. Lampy uliczne wydłubywały z ciemności martwy plankton: ćwierć autobusowego przystanku, krawężnik, uschły konar, ochłap mysiego tynku, kałużę. Łaził i słuchał stert słów wyplutych za dnia. Jakby wiedział, co rzekł Emerson: że język to uśpiona poezja.

Czytam. Idę przez miasto języka obudzonego, który już nie musi odsyłać do niczego. Dotykam łupin tańczących. Kapliczka. Jabłko. Szara, naga jama po zabranym piecu. Rynna. Kołdra. Wrony. Bar mleczny. Lilia. Kot, co "kontempluje lecenie wody". Pykający zegar. Liść. Sufit. Sklep. Byle co. Wszystko. Makatka kuchenna też. Czytam "Balladę z makaty". "Jest sobie zielony ogród/ na wszystkie pory/ w rajskie szczypiory/ w drzew kalafiory". I dalej: "Graj, panie młody,/ do końca pogody,/ póki te ogrody/ nie stracą urody,/ a że te ogrody/ nie zmienią urody/ ody-rydy-rydy/ uha!!!". Dotykam kuchennej makatki - to wystarcza. Nie wtykam nosa między nią a ścianę. Dotykam wszystkiego.

Kojąca jest, zwłaszcza dziś, samowystarczalność tańczących słów Białoszewskiego. Klasyk rzekłby: nie składają się w obraz rzeczywistości - są napisaną częścią rzeczywistości. Tak samo realną jak realność za oknem. Niecodzienną ulgę przynosi ich sensualność. Można dotknąć, poczuć szorstkość bądź gładkość, ciepło lub chłód, można porachować chrząstki. I jeśli już w mieście napisanych łupin doszukiwać się jasności, to będzie to jasna, iście beckettowska świadomość ubywania nie do ominięcia.

W "Wiwisekcji" - monodramie na dziesięć palców - Białoszewski każe palcom skandować sztywno: "Kto - ile trzyma straż z palca/ przed swoim językiem,/ ten - tyle jesteś w niebiesiech/ form pięknie wiszących.../ rozsypiaj zmysły/ w małych śmierciach/ niepotrzebności ---". Tak, z czasem coraz intensywniej trzymał straż z palca przed językiem. Coraz mniej było słów w wierszach, które się z wolna obracały w kronikę kruchych westchnień. Aż wreszcie pół roku przed końcem napisał: "śmierć śmierć/ tyle jej/ że odechciewa się/ pychy umierania". Powiadają, że odszedł w nocy. We śnie. Z boku świata.

Co dalej? Raz jeszcze dotykam napisanej marności pychy umierania, raz jeszcze idę od słowa śmierć do słowa śmierć. Dalej już nic. Spis treści. Nota edytorska. Okładka. Spokojna, cała w podobiznach zmiętych kartek. Kolor? Coś niby błękit zmieszany z popiołem. Zzuwam płócienne sandały. Odkładam torbę. Wróciłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji