Artykuły

Kłopoty to moja specjalność

Zadara to człowiek, którego cenię za niezawisłość i oryginalność. Poza tym Michał bardzo mnie przypomina. Nie było go w Polsce, kiedy intensywnie zajmowałem się Schaefferem albo teatrem MW2, czyli funkcjonowałem w muzyczno-teatralnej awangardzie, a przecież dostrzegam w Zadarze ten sam zachwyt w pojmowaniu świata poprzez muzykę: "usłyszenie" tekstu. Widzę w nim ten sam żar - mówi Jan Peszek w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim.

Ciągle gdzieś biegasz, próbujesz, grasz... - Właśnie wróciłem z próby. Rano byłem jeszcze w Warszawie, jutro czeka mnie kolejna próba, potem wsiadam w ekspres, Warszawa, spektakl, następnego dnia Wrocław. Tak jest codziennie. - Po co ci takie tempo? - Kiedy jestem w ciągłym ruchu, nie dopuszczam do głosu wszystkich uciążliwości życia, na które byłbym skazany siedząc na kanapie. - To swego rodzaju izolacja. - Nikomu nie uda się całkowicie odseparować na przykład od polityki, która nieustannie towarzyszy naszemu życiu - chodzi jednak o odpowiedzenie sobie na pytanie, czy polityka emocjonalnie nas pobudza, czy nie. Mnie nie pobudza. Poza tym chyba dosyć celnie rozpoznaję ludzi. Szybko stawiam diagnozę. Zwyczajnie wiem, że nie mam ochoty na żaden kontakt z jakimś ponurym indywiduum. Nawet poprzez gazetę.

W aktorstwie zawsze dużo ryzykowałeś. Nigdy się nie ustatkowałeś. Ciągnie cię w stronę tego co chropowate, szorstkie, nieuporządkowane.

- Noszę w sobie przejmujące poczucie tymczasowości. Jestem na chwilę. Ale ta "chwila" stanowi dla mnie wartość. Chcę ją przeżyć jak najpełniej. Dlatego nieustannie szukam ludzi, którzy mnie zachwycają albo intrygują. W swoich uczuciach potrafię być infantylny i dziecięcy. Nie zamierzam się przeciwko temu buntować, to mój kapitał. Nie tylko aktorski. Ludzki.

Ostatnio często pracujesz z Michałem Zadarą.

- Najpierw Michał był ze swojego wyboru słuchaczem na moich zajęciach w szkole teatralnej, potem asystentem w PWST, wreszcie wspólnie wyreżyserowaliśmy "Szaloną lokomotywę" Witkacego. Dzisiaj z wielkim zainteresowaniem śledzę jego konsekwentny rozwój, odważne próby poszukiwania własnego, niepokornego języka w teatrze. Zadara to człowiek, którego cenię za niezawisłość i oryginalność. Poza tym Michał bardzo mnie przypomina. Nie było go w Polsce, kiedy intensywnie zajmowałem się Schaefferem albo teatrem MW2, czyli funkcjonowałem w muzyczno-teatralnej awangardzie, a przecież dostrzegam w Zadarze ten sam zachwyt w pojmowaniu świata poprzez muzykę: "usłyszenie" tekstu. Widzę w nim ten sam żar.

Zadara wielu denerwuje.

- Ja też nieustannie denerwuję. A zatem: kolejne podobieństwo.

Twoje dzieci Maria i Błażej mają na swoim koncie wiele aktorskich sukcesów. Marysia od kilku lat jest także związana z rynkiem muzycznym.

- Nikt się nie spodziewał, że pierwsza płyta Marysi okaże się tak wielkim - artystycznym i komercyjnym - sukcesem.

Tata się spodziewał. Pamiętam jak rok przed wydaniem Miastomanii z niezwykłym entuzjazmem opowiadałeś mi o rym materiale.

- Chyba tylko tata tak myślał (śmiech). Marysia była przekonana, że to będzie album niszowy. I rzeczywiście okazał się niszą muzyczną dla niszy intelektualnej, liczącej jednak tysiące fantastycznych odbiorców. Teatr nie daje Marii dzisiaj takiego spełnienia jak muzyka i granie koncertów na żywo. A ona w sztuce jeszcze nigdy nie sprzeniewierzyła się sobie, dlatego już kilka lat temu zaczynała mieć w teatrze kłopoty.

Jak ojciec...

- Już dawno się przyzwyczaiłem. Mam niewyparzony język, ale nikt mi przecież tego języka nie odetnie. "Kłopoty to moja specjalność" - jak u Chandlera.

Kłopotliwego bohatera grasz także w Oczyszczeniu, autorskim spektaklu w reżyserii Petra Zelenki w Starym Teatrze.

- Kolejny raz zagrałem męża Iwony Bielskiej... Andrzej jest wydawcą tak zwanej ambitnej literatury, ale utrzymuje się raczej z memuarów podstarzałych aktorek. To jednak człowiek z kręgosłupem. Ucieszyłem się, że Petr Zelenka wyczuł we mnie człowieka, który na pewno nie akceptuje wyborów, kiedy zaczynamy się zeszmacać.

Zelenka pracuje w Starym, podobno za chwilę zaśpiewa dla nas Celinę Dion, a w każdej knajpie słychać wszystkie języki. Czuję się w Krakowie coraz bardziej światowo.

- To uczucie przyjemne, ale jednak złudne. Przez Kraków przewala się teraz fala zagranicznych turystów, którzy wymuszają szybkie zmiany jakościowe: na przykład w zachowaniu ulicy. Ale na pewno nie są to zmiany w portrecie kulturalnym miasta.

Kołtun się kołtuni?

- Nieustannie. W Krakowie panuje ciągle ten sam zaduch. A ja nie znoszę niewietrzonych od lat pomieszczeń. Młodzi uciekają, najmłodsi nie mają prawie żadnych szans na rozwój. Na poziomie knajp jest wspaniale, ale jeżeli chodzi o poziom i ofertę galerii, sal koncertowych, lokalnej prasy, teatrów trzeba się mocno naszukać, żeby wygrzebać coś spoza laleczek, smoków wawelskich i wszystkich kolorów kiczu. Cudownie się tutaj siedzi, ale jak tylko zajrzeć pod tę kołderkę, to zaraz robi się mniej ciekawie. Kraków jest miastem, które uwielbia artystów umarłych. Wystawia im pomniki, śpiewa pieśni, tańczy krakowiaka. To irytujące. Mnie interesuje życie.

Przecież ciągle tutaj mieszkasz.

- Właściwie nie wiem, dlaczego mieszkam w Krakowie. To trochę irracjonalne, ale zawsze tutaj wracałem. Może kocham atakować Kraków? I atakuję - kochając. Kilka lat temu przeniosłem się jednak na podkrakowską wieś. Mieszkamy w sąsiedztwie pana Jana, który ma trzy krowy i mnóstwo kotów. Nisko latają jaskółki. Moja siostra, która przyjechała ze Stanów, nie mogła uwierzyć, że takie sielskie obrazki są w ogóle możliwe. Są. Piętnaście minut jazdy samochodem od centrum Krakowa.

Młodość i dzieciństwo spędziłeś także daleko od centrum: w Andrychowie.

- Jestem chłopcem z prowincji. Osiemnaście najszczęśliwszych, beztroskich i radosnych lat życia spędziłem w kojącym górskim pejzażu uprawiając wszelkie możliwe sporty i nie przyjmując do wiadomości, że życie może boleć. Mam naturalną skłonność i melancholijną miłość do prowincji, także w polskim kinie - zawsze bliższy był mi portretujący skromnych, porządnych ludzi Andrzej Barański niż napompowani w swoich pretensjach do bycia demiurgami tzw. wielcy twórcy kina.

W słowniku Kopalińskiego synonimami "prowincjonalizmu" określanego jako miejsce są "zaściankowość" i "parafiańszczyzna". To niesprawiedliwe - groźniejszy jest przecież prowincjonalizm myśli, idei.

- Rzeczywiście, prowincjonalizm rozpoznaje się w aspekcie mentalnym. Często w pejzaż ośrodków, które pretendują do miana centrów zjawisk kulturalnych kraju wpisane są najbardziej prowincjonalne odruchy dotyczące zarówno publiczności, jak i krytyki, środowiska. I odwrotnie: na tzw. prowincji geograficznej można odnaleźć zjawiska niezwykle ciekawe, którym nie nadaje się aż tak histerycznego, afektowanego rozgłosu.

Ryszard Kapuściński pisał w Lapidarium: "Prowincjonalizm to zamknięcie się we własnym światku, w ciasnych opłotkach, w których miernoty urastają do miary mocarnych herosów, a drobne wypadki mają wagę zdarzeń dziejowych, natomiast regionalizm to otwarcie na szerszy świat, to drzewo głęboko wrośnięte w rodzimą glebę, ale jego korzenie rozciągają się daleko".

- Prowincjonalizm/regionalizm kwitną niezależnie od miejsca. Jako artysta byłem zawsze otwarty na propozycje z małych, lokalnych środowisk.

No właśnie, bardzo często występujesz w tak zwanych teatrach prowincjonalnych.

- Więcej porządnych ludzi spotykam w Andrychowie, Świdnicy czy w Tuchowie niż w Warszawie. Kiedy staję twarzą w twarz z człowiekiem w mniejszym mieście, najczęściej czuję, że mam z nim prawdziwy kontakt albo przynajmniej złudzenie kontaktu, kiedy zaś rozmawiam z ludźmi zagonionymi w dużych metropoliach, spotykam się z konkretnym ciałem, które ma zawsze jakiś interes, ale prawda tego ciała jest ukryta, obwarowana siecią masek, wycofań.

Jakim byłeś chłopcem?

- Byłem przede wszystkim leniwy, bujałem w obłokach, tak naprawdę w ogóle się nie uczyłem, poza jednym przedmiotem.

Język polski?

- Nie, uczyłem się biologii. Miałem świetnego pedagoga profesora Zielińskiego, który potrafił tak mnie zainspirować, że całymi dniami kolekcjonowałem najbardziej zjawiskowe okazy flory i fauny. Lubiłem też powiązaną z biologią chemię - co może zabrzmi dzisiaj zabawnie, fascynował mnie kwas DNA (dezoksyrybonukleinowy), występujący w chromosomach nośnik informacji genetycznych. Pamiętam rozpacz profesora, kiedy dowiedział się, że będę zdawał na wydział aktorski, że nie zostanę biologiem.

Oprócz PWST, gdzie egzaminy tradycyjnie odbywają się wcześniej, złożyłeś jeszcze papiery na medycynę.

- Jako pierworodny syn miałem odziedziczyć gabinet ojca, który był stomatologiem, w czasach licealnych pomagałem zresztą tacie klepiąc zęby, robiąc mostki itd.

Do szkoły teatralnej dostałeś się jednak za pierwszym razem.

- Tak, ale na swoją obronę mogę powiedzieć, że zdałem wzorowo przeciętnie. Trafiłem z listy rezerwowej. Ja to nawet rozumiem, nie pasowałem do tego artystycznego środowiska - byłem prowincjuszem, marzycielem, który miał niezwykle silny kontakt z przyrodą. Ale i zapalczywym sportowcem, nie grałem tylko w piłkę nożną.

Dlaczego?

- Może z przekory? Mój ojciec i dziadek fascynowali się futbolem, ciągnęli mnie od małego na wszystkie mecze, a ja się tam nudziłem.

Spektakle, w których grasz, ciągle wymagają doskonalej sprawności.

- Ćwiczę pracując, ciągle jestem aktywny. Szusuję na nartach, dużo pływam.

Przez wiele lat byłeś aktorem właściwie nieodkrytym. W latach siedemdziesiątych grałeś bardzo dużo we wrocławskim Teatrze Polskim i w łódzkim im. Jaracza, ale poza miłośnikami teatru mało kto o tym wiedział.

- Długo byłem "nieodkrytym" i - to tylko pozorny paradoks - bardzo szczęśliwym aktorem. Grałem dużo, kochałem swój zawód. Dlatego bliskie są mi losy aktorów w mniejszych teatrach, którzy odcięci od szansy zaistnienia szerzej mają być może jakieś niedobre teatralne naleciałości, ale zawsze jest w nich gotowość do oczyszczenia, otwarcie na spotkanie z czymś nowym.

Przez studentów jesteś uznawany za wspaniałego pedagoga.

- Myślę, że moja praca ze studentami polega na tym, iż muszę być wobec nich bardzo wymagający, ale też bezwzględnie tolerancyjny dla młodości, desperacji i okrucieństwa albo dla ich niedojrzałości. Ciągle pytam siebie - dlaczego mam im wmawiać, że mają grać tak jak ja; albo zupełnie inaczej? Może w niedoskonałości tego młodego człowieka jest jego siła i doskonałość? Lubię każdą niedoskonałość, dobrze się kontaktuję z ludźmi w jakimś stopniu innymi, uwielbiają mnie krakowskie lumpy albo dzieci chore, które są bardzo ostrożne w obdarzaniu kogoś zaufaniem.

Ciekawym fragmentem twojej biografii była egzotyczna wyprawa do Japonii, gdzie z dużymi sukcesami występowałeś aż dziewięć lat.

- Pierwszy raz pojechałem do Japonii w ostatnich latach komunizmu. Jechaliśmy w osiemnaście osób - najpierw tanimi liniami lotniczymi dofrunęliśmy do Chabarowska, dalej koleją transsyberyjską do Władywostoku, wreszcie promem Czernienko, na pokładzie którego trwała niekończąca się dyskoteka, dotarliśmy do Jokohamy. Japonię pierwszy raz poznałem jako biedny turysta z Polski. Nie byłem tym pierwszym spotkaniem jakoś szczególnie zachwycony, a o następnych, jak to często bywa, zadecydował przypadek - rok później pojechałem do Japonii ponownie, tym razem ze Starym Teatrem, graliśmy "Hamleta" Szekspira w reż. Andrzeja Wajdy, równolegle zaproponowano mi współpracę z ambitnym, rozpoczynającym wówczas działalność teatrem "X". Tak się zaczęło.

Z jednej strony Jan Peszek to artysta ciągle poszukujący, ostry w sądach, otwarty na wszelkie eksperymenty, z drugiej - melancholijny marzyciel, niedoszły sportsmen, ale także intelektualista, który jest zawsze punktualny, najczęściej uśmiechnięty.

- Jestem chodzącym paradoksem: jest we mnie szaleństwo i zapamiętanie w pracy, ale także potrzeba harmonii, precyzji i perfekcjonizmu. Ta moja sprzeczność nigdy nie była programowa. Każdy człowiek jest sprzecznością. Ten mój bieg przez życie, szukanie nowych bodźców bierze się z ogromnej ciekawości łudzi, ale także ciekawości poznania siebie, zadawania sobie tych samych pytań - kim jestem? Kim jeszcze mógłbym być? W każdym człowieku jest diabeł, jest piekło i niebo. Dążenie do doskonałości, do harmonii jest pogodzeniem się z piekłem i niebem w sobie.

Przełomem w twojej karierze był Gonzalo w Trans-Atlantyku Gombrowicza w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. I grasz tę rolę ponownie. W Starym Teatrze, znowu w reżyserii Grabowskiego.

- To wymowna czasowa pętla. Czuję się człowiekiem wolnym, dlatego każdy rodzaj ubezwłasnowolnienia doprowadza mnie do szewskiej pasji. Kiedy przy naszym pierwszym podejściu do "Trans-Atlantyku" zrozumiałem, że Gonzalo u Gombrowicza oprócz tego, że jest bogatym, wyrafinowanym homoseksualistą, to przede wszystkim człowiek wolny do końca, wolny od balastu obowiązujących rygorów: etycznych, estetycznych i moralnych, ta postać stała mi się w szczególny sposób bliska. Gonzalo był anarchistą, gdy jako stuprocentowa kobieta pożądał młodego chłopca, albo kiedy mówił o otchłani pożądania do mężczyzn. Pamiętam kluczowy moment, w którym Mikołaj Grabowski wymalował mi usta na czerwono: uznałem wtedy, że ta szminka uprawomocnia mnie do wszystkiego. Była maską, za którą mogłem się schować, mogłem robić, co zechcę. Nadal tak chcę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji