Artykuły

Śmierć Don Juana

"Don Juan" w reż. Marcina Jarnuszkiewicza w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Jacek Wakar w Teatrze.

Don Juan chodzi bardzo wolno. Ozdobne szaty zamienił na jedwabny, ale mocno wysłużony szlafrok. Najchętniej zasunąłby na dobre kotarę za miejscem swojego spoczynku i spał. Długo za długo. A kiedy już się budzi, wolno zwleka się ze swego łoża, które pamięta czas dawnej świetności, ale dziś coraz bardziej przypomina wyro. Snuje się po komnatach, jakby sam siebie pytał o cel tego dreptania niemal w miejscu. Czasem zasiądzie przed sztalugami, pędzel przejeżdża po płótnie. Kolory ciemne, kontury ostre, ale całość zamazana. Świat Don Juana już pozbawiony jest jaśniejszych barw. Wydaje się przede wszystkim czekaniem. Na śmierć, a potem może na sprawiedliwe osądzenie. Wyroku Nieba zmienić już nie można, a przede wszystkim nie można sprzeniewierzać się sobie. Dlatego Don Juanowi pozostały jeszcze jakieś miłostki, flirty, erotyczne gierki. Ale to tylko blady cień Wielkiego Uwodziciela. Wszystko wyblakło, straciło smak i intensywność. Gry międzyludzkie pozostały tylko ledwie uświadamianą ucieczką. Sposobem na zagadywanie tego, co ostateczne.

"Don Juan" w reżyserii Marcina Jarnuszkiewicza w łódzkim Teatrze Nowym to przedstawienie niedoskonałe. Jednak - i to jest dużo istotniejsze - "Don Juan" Jarnuszkiewicza to projekt radykalny, by nie powiedzieć wręcz fundamentalny. Świetny scenograf, a czasem i wytrawny reżyser, jest w tym przypadku jednocześnie autorem scenariusza. To on wybrał rzadko wykorzystywany przekład komedii Molire'a dokonany przez Jacka Trznadla, co wobec niepodważalnej supremacji tłumaczenia Bohdana Korzeniewskiego z początku może wydawać się niespodzianką. A jednak po niedługim czasie zaskakiwać przestaje. Jarnuszkiewicz łączy wysmakowane i chwilami zapierające dech w piersiach obrazy z myślą klarowną i mocną. I dlatego właśnie lakoniczna, chwilami sprawiająca wrażenie suchej, translacja Trznadla jest jak najbardziej na miejscu. Gdy w warstwie wizualnej wszystko jest ciągiem ruchomych figur, a te z kolei mają stworzyć wrażenie obcowania ze scenicznym pięknem, słowa muszą uderzać celnie, ranić boleśnie. Stąd ta granica - pozorna niewspółmierność formy i treści - dokładnie, jak przypuszczam, przez Marcina Jarnuszkiewicza zaplanowana.

Inscenizator po raz kolejny zaprosił do współpracy Jacka Urbaniaka i Krzysztofa Owczynika, którzy wypełnili spektakl muzyką. Niewprawne ucho wyłowi z kompozycji przede wszystkim dźwięk viol da gamba, co rodzi oczywiste skojarzenia. Muzyka dawna, dawny świat, wspaniałość dworów, wykwint arystokracji. Znać, że utwory do łódzkiego "Don Juana" powstawały w idealnym porozumieniu z reżyserem, bowiem nie tylko komentują akcję widowiska, ale też niosą jego przesłanie. Trudno wyobrazić sobie projekt Jarnuszkiewicza z inną muzyką. Trudno w dodatku znaleźć nawet jedną nutę, z której dałoby się łatwo zrezygnować, bez uszczerbku dla całości inscenizacji. Właśnie muzyka wyznacza bowiem dla niej grunt, dyktuje jej rytm, podpowiada kulminacje. Jest także miarą bezkompromisowości autorów tego "Don Juana". Żadnych mrugnięć okiem do widza, umizgów do tak zwanej przeciętnej publiczności. Nie ma mowy o jakichkolwiek sygnałach mających świadczyć o związkach Molire'a z tak zwaną gazetową współczesnością, pleniącą się wciąż w najlepsze po polskich scenach. Z widowiskiem Jarnuszkiewicza jest tak jak z muzyką Owczynika i Urbaniaka - można ją przyjąć, dać się jej ukołysać, przenieść w inny wymiar. Można również ją odrzucić. Powiedzieć, że brak jej nerwu, za wiele w niej monotonii. Jak łatwo się domyślić, wybieram pierwsze rozwiązanie.

Dawno temu zauważył to Jan Kott, przed nim interpretował w ten sposób Molire'a Camus: "Don Juan" to obok "Mizantropa" najbardziej mroczna, najmniej oczywista ze sztuk autora "Tartuffe'a". Ostatnie inscenizacje - przede wszystkim przywiezione do Polski słynne przedstawienie Comédie-Franćaise w reżyserii Jacques'a Lassalle'a z Andrzejem Sewerynem w roli tytułowej oraz realizacje Jerzego Grzegorzewskiego, z Saint-Étienne i warszawskiego Teatru Studio, z Jerzym Radziwiłowiczem jako Don Juanem (oraz Janem Peszkiem w roli Sganarela w warszawskim przedstawieniu) - dobitnie potwierdziły to spostrzeżenie, eliminując niemal doszczętnie element zabawy. Śmiech na widowni rozlegał się sporadycznie, przytłaczany przez egzystencjalną rozgrywkę bohatera. W łódzkim spektaklu jest podobnie, chociaż tym razem komedię zastępuje moralitet. Co prawda jest to moralitet dwuznaczny, bowiem reżyser pokazuje dobitnie konsekwencje życiowej drogi bohatera i ani myśli go rozgrzeszać, a jednocześnie nie zamyka drzwi innym interpretacjom. Skoro, jak powiedziałem wcześniej, w "Don Juanie" zawiera się w niemałej mierze projekt teatru Marcina Jarnuszkiewicza i jego pogląd na świat i współczesność, musi stać się jasne, że Don Juan to dla reżysera nie tylko Molierowska postać ze wszystkimi jej grzechami i zasłużoną karą. Nie tylko, bo "Don Juan" w Nowym to także opowieść o końcu pewnej epoki, pewnego świata. Wreszcie o końcu piękna.

Stąd takie a nie inne ustawienie roli Jerzego Zelnika. Jego Don Juan chodzi zgarbiony, prostując sylwetkę tylko w retrospektywnych scenach dawnych podbojów. Twarz zwykle chowa w cieniu, jakby się wstydził poszarzałej maski. I rzeczywiście, światła projektu Prota Jarnuszkiewicza rzeźbią ją szczegół po szczególe, uwydatniając wyżłobione przez czas bruzdy. I w tych portretach Don Juan Zelnika jest najbardziej przejmujący. Oto aktor w smudze cienia, niegdyś amant, dziś ktoś zupełnie inny. Oto bohater Molire'a spoglądający śmierci w oczy. Arystokrata, który sam siebie skazał na upadek, ale nie wyrzekł się wyznawanych wartości. I koniec końców strażnik piękna, patrzący, jak jego świat umiera, kończy się bezpowrotnie, rozpada się w proch.

I temu właśnie służy rytm przedstawienia Jarnuszkiewicza - powolny, kontemplacyjny, dający wybrzmieć każdej nucie muzyki i każdej frazie tekstu. Po to są następujące po sobie sekwencje scenicznych obrazów, czasem dynamiczne, jak w partiach dworskich tańców albo wiejskich zabaw, częściej statyczne, przesączone goryczą. Dlatego scenografia skonstruowana została zgodnie z klasycznymi regułami, przy czym plac gry pozostał niemal pusty. Zrozumiałe stają się sceny zatrzymujące akcję w miejscu, rozpięte między baletem a tradycyjnym teatrem, a także sekwencje, kiedy Don Juanowi pozuje leżąca na sofie modelka. Jarnuszkiewicz zatrzymuje w kadrze utrwalony przez wieki kanon piękna, jakby zdawał sobie sprawę, że za chwilę stanie się on przeszłością - i chciał przeciągnąć w nieskończoność chwile pożegnania. Wiedząc jednocześnie, że jest ono nieodwołalne. Być może właśnie dlatego moralitet o Don Juanie tak bardzo przeżarty jest goryczą i przedstawienie niepostrzeżenie nabiera elegijnego charakteru. Można określić je mianem elegii na odejście piękna.

Skoro to moralitet, zmianie ulega też potraktowanie Sganarela. Wbrew temu, co pisał Kott, Jarnuszkiewicz bierze go w obronę. W interpretacji młodego Bartosza Turzyńskiego pocieszny zwykle sługa staje się najbardziej przejmującą postacią dramatu. To nie jest konformista i tchórz, jak chorągiewka dostosowujący się do oczekiwań otoczenia. Raczej uczciwy do granic wrażliwiec, fizycznie odchorowujący każdy niecny postępek swego pana. Turzyński gra wprost, akcentując prostolinijność, a czasem bezradność swego bohatera. Często nie potrzebuje słów. Wystarczy samo wbite w jeden punkt, pełne niedowierzania spojrzenie.

Mimo że wraz z odejściem Don Juana kończy się u Jarnuszkiewicza cały świat utrwalonego arystokratycznego porządku, w śmierci Wielkiego Uwodziciela nie ma niczego spektakularnego. Ciałem aktora wstrząsa dreszcz, potem konwulsje. Bez zabaw efektami specjalnymi, prób budowania iluzji. Coś było, coś się skończyło. Tyle. Artyści nie powinni płakać nad swoim losem.

Ogląda się tego "Don Juana" z uznaniem i satysfakcją. Rzadko twórca mówi tyle o sobie i świecie, rzadko idzie na ryzyko projektu tak całościowego, ogarniającego wszystkie aspekty scenicznej rzeczywistości. Dobrze więc, że na finał swojej dyrekcji w Teatrze Nowym w Łodzi Jerzy Zelnik umożliwił to Marcinowi Jarnuszkiewiczowi. A z drugiej strony nie ma wątpliwości, że taki teatr wymaga idealnego niemal wykonania. W przeciwnym razie to, co powinno zabrzmieć przejmująco, wypada chwilami śmiesznie. To także przydarzyło się momentami w łódzkim przedstawieniu. W gruncie rzeczy nie istnieje w nim bowiem aktorski drugi plan. Nie ma ról kobiecych, zatem trudno uwierzyć w motywacje postępowania Don Juana, o erotyce trzeba zapomnieć. Nie jest dla bohatera przeciwwagą nikt ze scenicznych adwersarzy. Zabrzmi to może okrutnie - nie kwestionując pracy aktorów Nowego, wydaje się, że w tym punkcie, w jakim się znajdują, "Don Juan" Marcina Jarnuszkiewicza ich przerósł; może sytuacja zmieni się po premierze. W efekcie, choć jest to spektakl często fascynujący, pozostaje w przeważającej mierze autorskim projektem teatru tego artysty. Projektem ciągle czekającym na wypełnienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji