Artykuły

Z kim pieszo?

"Za swe wypowiedzi na łamach prasy francuskiej był w 1968 roku niewybrednie atakowany przez publicystów krajo­wych. Jednak jego kolejne utwory dramatyczne publikowane są w kraju i często wystawiane na naszych icenach".

Tyle komentarz do spektaklu "Pieszo" Sławomira Mrożka w Teatrze Dramatycznym. Czyli już mamy obraz strasz­liwych dyskryminacji, co (aż dziw bierze!) nie przeszkodziło w funkcjonowaniu dzieła twórcy "Rzeźni". No, może nie zupełnie, bo dziś wygodnie jest serwować nazwiskiem Mrożka w łańcuchu pisarzy krzywdzonych, potępianych przez poprzednie ekipy. A że w ramach owych napaści Mrożek wciąż miał krajowe premiery dzisiejsi sprawiedli­wi milczą. Wydaje mi się natomiast, że jeśli coś rzeczy­wiście już od dawna utrud­niało odbiór tych dramatów, to swoisty terror środowisko­wy, który nobilitował każde zdanie autora "Tanga". Wy­tworzył się wręcz język alu­zji, piętrowych metafor, jaki­mi znaczna część krytyki wi­tała kolejne inscenizacje. Myśl, by wybitnemu drama­turgowi zdarzył się słabszy utwór była wręcz bluźniercza, by nie powiedzieć prostacka. Podobnie przyjęto ostatnią premierę "Pieszo". Pean kry­tyczny brzmiał głośno. A już recenzentka "Kultury", pani Krzemień osiągnęła szczyt. Słowem arcydzieło, arcygłębia, arcywnikliwość. Nie ukrywam, że przerażona włas­nym, różnym od hałaśliwych zachwytów, odbiorem spek­taklu raz jeszcze sięgnęłam po tekst, który w sierpniu ubiegłego roku ogłosił "Dia­log".

Rzecz idzie o Polskę. Tym razem Mrożek podjął analizę z perspektywy czasu tuż po­wojennego. Okazuje się, że tragedia wojenna niewiele nas nauczyła, a właściwie nie mogła nauczyć, bo większość bohaterów charakteryzuje niedowład myśli. Pozostali, którzy mogliby coś zrozumieć, próbują jakichś pseudointelektualnych wygibasów. Lecz i w tej grupie debilnych, rozpijaczonych bądź zakompleksio­nych ludzi szczególną pozy­cję zajmuje ładny niczym malowanka polski porucznik. Otóż spotkawszy dwóch tuła­czy Ojca i Syna, śliczny żoł­nierzyk wrzeszczy "halt!". A po tak szaleńczo dowcipnej

komendzie toczy się kuriozal­ny dialog. By nie zepsuć kwestii własną intenpretacją, pozwólcie Państwo, że zacy­tuję fragment:

Por. Zieliński: Wyście są Żydzi?

Ojciec: Co? My?

Por. Zieliński: Bo może wy jesteście Żydzi

Ojciec: Panie paruczniku!

Por. Zieliński: Bo jak wy jesteście Żydzi...

Ojciec: Panie poruczniku... Co pan, panie poruczniku... Pan porucznik swoich nie poznaje?

Por. Zieliński: No, możecie odejść. Tylko uważającie so­bie. Bo jakby wyście byli...

Piękny porucznik biegnie dalej, pewnie w poszukiwa­niu tych "nie - swoich", a my śledzimy ten rzeko­mo narodowy kalejdos­kop. Coraz wyraźniej pa­nuje wszechobecny brak sensu. Co prawda filozofek Superiusz ogłasza stan bezru­chu, lecz zebranych znowu ożywią... - Nie, nie żadna idea, ale... bimber. Raz jeszcze błyśnie dowcipem porucznik: "Oddać pieniądze i kosztow­ności na fundusz wyzwolonej ojczyzny, aber schnell. Na mój rozkaz wszyscy w rzę­dzie ręce do góry, kieszenie na wierzch. Kto nie odda, te­go za zdradę. W prawo patrz! Porucznik Zieliński jestem, tak mi kurwa dopomóż".

Teraz wóda zalewa rodzimą panoramę. Scenę obserwuje młode pokolenie - Syn. Zgodnie z lekcją światopoglą­dową Superiusza morał ma być dlań jasny: "Nie martw się, przyjdzie twoja kolej, urządzisz sobie własną wojen­kę". Gdy większość zgroma­dzonych zmoże alkohol, na­strój ulega zmianie. Słychać warkot samolotów. Tutaj w spektaklu warszawskim na­stąpiło bardzo określone "zilustrowanie" sztuki. Reży­ser (Jerzy Jarocki) rozbudo­wał całą scenę. Nad polską ziemią, zawisła eskadra z czerwonymi gwiazdami. Da­lej rozciągnęły się ciemno czerwone wstęgi. Skretyniała Pani, która przedtem pielęg­nowała duszą i ciałem Supe­riusza, teraz głosi program nowej inteligencji: "Program edukacji, reedukacji, kolabo­racji...". Cóż, skoro sprawa idzie o kolaboracje trzeba przyznać, że hasło Superiusza: "Ostateczny, nieodwołal­ny triumf przeciętności" - brzmi bardzo delikatnie. Pod przesłoniętym samolotami niebem widać sylwetki pary tułaczy Ojca i Syna. Niepo­radni prymitywni i mocno przerażeni - idą pieszo do kraju...

Okrutny żart. Tylko kto z kogo się śmieje? Reżyser Je­rzy Jarocki jest przecież twórcą wielu wybitnych, charakteryzujących się precy­zją wizji inscenizatorskiej przedstawień. Poprzedził on "Pieszo" rodzajem inwokacji z "Matki" Witkacego. Sądzę jed­nak, że poetyka groteski nie tłumaczy głównych racji sztu­ki. Zbyt jednoznaczna okaza­ła się sama analiza typowych postaw. Sprawa bowiem nie kryje się w stosowanym przez autora skrócie formalnym. Przecież nasza najlepsza tra­dycja dramatopisarska od "Odprawy posłów greckich" po­cząwszy jest sporem o kształt ojczyzny. A już siła polemicz­na "Wyzwolenia" Wyspiańskie­go osiągnęła wymiar ogólnonarodowego procesu. Lecz tym razem dyskusja tonie w wielu inwektywach podkolorowanych aluzją.

Cóż, znakomity dramaturg popełnił słaby tekst. Może zamyślał nie dopisaną jeszcze perspektywę teatru absurdu. Nie wyszło. Ale musi dziwić ochota dyrektora Holoubka, by uznać "Pieszo" za ważki dla no­wej sytuacji kraju dramat. Jak słusznie napisała pani Kalaszczyńska ("Rzeczywis­tość" nr 9) "Jeżeli widz się liczy również w Teatrze Dra­matycznym w Warszawie, na­leży pamiętać, że jest to czło­wiek myślący i nie da sobie robić wody z mózgu, że po­siada zasób wiedzy historycz­nej także i to tej najnowszej, że potrzebuje bardzo dobrej sztuki w teatrze, może właś­nie dzisiaj bardziej niż kiedy indziej".

Trzeba przyznać, że "Pieszo" jest spektaklem zagranym i opracowanym wyśmienicie. Tylko po co? Czyżby dla has­ła: "Panowie opluwajmy!". Skoro tak, pytam się kogo?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji