Pieszo i... po omacku
Jerzy Jarockiwystawił niedawno sztukę Mnożka "Pieszo" w krakowskiej Szkole Teatralnej. Była to podobno inscenizacja urzekająca. Jednak w warszawskim Teatrze Dramatycznym, Jarocki całkowicie zmienił pomysły. Dlaczego? Spróbujmy się zabawić w hipotezy, na podstawie spektaklu i tekstu. Będzie to czynność ciekawa dla recenzenta. Może i dla czytelników?
Warszawski spektakl zaczyna sięprologiem, który nazwano w programie cytatem z "Matki" Witkiewicza. "Pieszo" jest próbą ukazania zjawisk wynikłych ze zbiorowych wędrówek lat 1939 i 1945. Podczas pierwszej z nich, wrześniowej, na poleskim szlaku popełnił samobójstwo twórca "Matki". Można sobie wyobrazić, że nie tylko katastrofa dziejowa przeraziła artystę-filozofa, ale i niespodziewana realizacja własnych, najgorszych, przeczuć. Z tego powodu uzasadniona się wydaje przypomnienie "Matki". Nie bez grymasu autoironii (ewolucje cyrkowe). I z nawoływaniem do "o-depchnięcia" przebiegu wydarzeń - "wysiłkiem intelektu".
Następuje tekst sztuki Mrożka. Reżyser przekłada na język teatru - efekt pieszej wędrówki. Przy współudziale scenografa, Jerzego Juk-Kowarskiego i na tle muzyki Stanisława Radwana, pełnej grozy i siły, Jarocki wznosi architekturę sceny, zagarniającej część widowni, stanowiącej głębokie "proscenium". Jest w tym pewne ryzyko dla aktorów. Może się w ogromie przestrzeni i bogactwie efektów zagubić czytelność gry, a nawet wyrazistość postaci.
Jednak co najmniej trzej aktorzy przełamali trudności. Przede wszystkim Gustaw Holoubek jako Stuperiusz. W jego wykonaniu i w warunkach tego spektaklu, postać staje się odpowiedzią na apele prologu (z "Matki"). Jak wygląda "odepchnięcie" katastrofy przez intelekt? Superiusz, pozujący na filozofa nihilizmu i kpiny, okazuje się też "superspryciarzem". Każdą okazję potrafi wykorzystać, by sobie zapewnić przewrotną przyjemność "złego traktowania" osób od siebie zależnych, czy zadających mu pytania. Nawet wobec (prymitywnego co prawda) terroryzmu potrafi nagle zapanować nad sytuacją, wymusić posłuch - blagą i krzykiem. W akcie drugim, wykorzystując cyrkową trampolinę, na której tańczy jego nowa towarzyszka, prezentuje superumiejętność życiowej żooglerki. Słowem - jest to rola, w której nawet "fortissimo" staje się niuansem.
Druga postać działająca nawyobraźnię - to Zbigniew Zapasiewicz, jako Ojciec: uosobienie "zdrowego rozsądku", kryjącego pozorem domowego autorytetu - zagubienie, bezradność i pustkę, wypełnioną pozorami witalizmu. Znakomite środki techniczne stają się przy tym pomocne: głos, dykcja, poczucie słowa.
Ale obok tych gwiazd aktorstwa postawiłbym wykonawcę roli syna, Konrada Łatachę. Niełatwe, wiadomo, to zadanie: grać 14-letniego chłopca! Łatacha daje wrażenie zbuntowanej (nawet w swej uległości) - młodzieńczości.
Znaczna część drugiego aktu rozgrywa się w półmroku, w przyćmionym świetle ogniska. Reżyser chciał zapewne zasugerować, że wędrówki drugiej wojny odbywały się może nie na ślepo - lecz, w każdym razie, po omacku.
Jest to w tej chwili jedno z najbardziej interesujących przedstawień w Warszawie.