Artykuły

Częściej uczą porażki niż sukces

- Przez całe życie uprawiam teatr w walizce. Wciąż gdzieś gnam, pracuję za trzech - mówi JERZY ZELNIK.

Przystojny, o śniadej cerze, kruczoczarnych, lekko szpakowatych włosach i czarującym uśmiechu. Przez lata przyprawiał wiele kobiet o przyspieszony puls i bicie serca. I do dziś, choć dobiega sześćdziesiątki, nic się nie zmieniło, jak twierdzą jego koleżanki aktorki. A jednak, w artystycznym światku uchodzi za człowieka niezależnego, niemal samotnika. Sam mówi o sobie: Przyjaciół mam niewielu, ale za to wiernych. Być może środowisko mylnie interpretuje moją potrzebę ciszy i poświęcenia czasu rodzinie. Zwykle skupiony i poważny, refleksyjnie mówiący o życiu, choć także lubi się śmiać i żartować, co mogłam obserwować przed laty, podczas kilku wspólnie spędzonych godzin w teatralnym bufecie, kiedy wraz z Katarzyną Skrzynecką przerzucali się świetnie opowiadanymi dowcipami.

Jerzy Zelnik [na zdjęciu] - ma na swoim koncie ponad siedemdziesiąt ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych. Trudno powiedzieć, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby przed niemal czterdziestu laty Jerzy Kawalerowicz nie zaryzykował i nie obsadził go, wówczas studenta I roku warszawskiej PWST, w pamiętnej roli w "Faraonie". - To był rzeczywiście debiut jak z bajki, który przyniósł mi nie tylko popularność, ale umożliwił błyskawiczny stan. w zawodzie. Dziś, patrząc z perspektywy lat na tę rolę, dostrzegam w niej parę błędów. To było moje aktorskie przedszkole, choć film, o czym dowiedziałem się po piętnastu latach od jego powstania, nominowany był do Oscara.

Warszawska kariera Zelnika ma swój rodowód w Krakowie. Tutaj urodził się, przy ulicy Kopernika, ponoć z dużym krzykiem, a jego dziadek miał powiedzieć, że tak brzydkiego niemowlęcia w życiu nie widział. - Mój wrzask był zapewne zwiastunem tego, że głosu będę używał w publicznym celu. Potem nieco zdzierałem struny, gdyż nadwerężałem je przy łazienkowych śpiewach papowych piosenek. Później znów je naprawiałem i tak to trwa od czterdziestu zawodowych lat.

Małego Jerzego, jeszcze z pieluchą, ojciec wywiózł do Warszawy, gdzie sam, jako reżyser, współtworzył Teatr Wojska Polskiego. Współpracował też przy filmach dokumentalnych z Munkiem i Hasem, więc syn od dziecka nasiąkał atmosferą sztuki. Po ukończeniu PWST Erwin Axer nie przyjął Zelnika do teatru, stąd też aktor napisał list do Zygmunta Hubnera, ówczesnego dyrektora "Starego", z prośbą o angaż. Został przyjęty i spędził w Krakowie trzy sezony. - Kraków to moje korzenie, bardzo bliskie mi miasto, a w "Starym" spędziłem ważne w moim artystycznym życiu lata. Mieszkałem u Hiibnera, wraz z Jankiem Nowickim, w słynnym teatralnym mieszkaniu przy ulicy Wrzesińskiej. Potem przeniosłem się na plac Szczepański, gdzie z Wojtkiem Pszoniakiem, Andrzejem Buszewiczem i Witkiem Sądeckim tworzyliśmy niezłe towarzystwo. Dziś z bliskich mi osób pozostała w Krakowie Zofia Rogowska. Wraz z bratem Kazimierzem, słynnym śpiewakiem operetkowym, byli moimi rodzicami chrzestnymi. Są tam też groby moich dwóch dziadków, które, niestety, rzadko odwiedzam. Ochrzczony zostałem późno, grubo po maturze, bo początkowo myślałem, że można sobie pożyć bez Pana Boga. Dopiero żona przekonała mnie, bym mocniej osadził się w życiu. W mojej rodzinie wszyscy dość długo dojrzewaliśmy do chrześcijaństwa. Żyliśmy pięknymi, często utopijnymi ideami, zaś potrzeba obecności Boga przyszła po latach. Pan Bóg, obdarzając mnie iluminacją wiary, sprawił mi wielki prezent. Dzięki niemu czuję się w życiu pewnie.

Także los obdarzył Zelnika wspaniałymi prezentami - spotkaniami filmowymi z najwybitniejszymi reżyserami: Andrzejem Wajdą, Kazimierzem Kutzem, Wojciechem Hasem. Wystąpił także w cieszących się dużą popularnością serialach telewizyjnych: "Doktorze Murku" (zagrał tytułową postać), w "Królowej Bonie", gdzie kreował Zygmunta Augusta. Wziął udział w kilku śmiałych, jak na ówczesną obyczajowość, scenach erotycznych, m.in. w "Dziejach grzechu" i parapsychologicznym dreszczowcu "Medium".

Równolegle do filmu biegła jego teatralna kariera. Przez kilka lat zatrudniony był w warszawskim Teatrze Dramatycznym, po czym zrezygnował z pracy etatowej, decydując się na objazdy po kraju z monodramami i na gościnne występy. - Przez całe życie uprawiam teatr w walizce. Wciąż gdzieś gnam, pracuję za trzech. To się bierze z mojego temperamentu i cygańskiej natury. Nie lubię być zniewolony miejscem. Po doświadczeniach w "Starym", Dramatycznym, po wielu filmach, zacząłem szukać własnej drogi. Przygotowywałem monodramy oparte na tekstach Wyspiańskiego, Norwida, Gombrowicza, Mickiewicza. Tak naprawdę dopiero wówczas odkryłem swoje aktorskie możliwości. Teraz jeżdżę po Polsce ze spektaklem "Dobrem zwyciężyć" poświęconym księdzu Jerzemu Popiełuszce.

Zawsze dużo pracował i zapewne dlatego nie zna uczucia nudy. Jeśli nie miał propozycji teatralnych lub filmowych - pisał scenariusze. - W moim życiu zawsze dużo się działo, mimo że nie jestem politykiem ani dyrektorem. Kochankiem też nie, tylko chyba porządnym mężem od ponad trzydziestu lat. Jeśli miewam jakieś artystyczne przerwy, to wówczas zwiedzamy z żoną świat, którego poznawanie rozbudza w nas ciekawość, wrażliwość, "dziecięctwo". A "dziecięctwa" nie wolno nigdy tracić, jak mawiał mój profesor Jan Kreczmar. Szczególnie w zawodzie aktorskim trzeba uczyć się ciągle od nowa zakochiwać w pięknie. Nauczyłem się w życiu wciąż cieszyć jak nowo narodzone dziecię. Zawsze od nowa: dobrą sztuką, piękną wiosną, pięknem kobiet. Kocham życie, niestety, nie zawsze ze wzajemnością. Myślę, że moja miłość do świata bierze się również z mojej wiary.

Jerzy Zelnik mówi, że aktorstwo przedłuża życie, choć to zawód, który wybiera się na dobre i na złe. Przez ostatnie lata nie był pieszczochem reżyserów, nie dostał dużej roli filmowej ani telewizyjnej. Jego gwiazda nieco przygasła, co nie znaczy, że aktor jest sfrustrowany. - Sukcesu nie ma się raz na zawsze. Człowiek wręcz programowo powinien mieć odrobinę niedosytu, nawet być nieco rozżalonym na los, że coś mu w życiu umknęło. Mnie taka sytuacja nie frustruje. Niedosyt daje mi napęd. Dwukrotne spotkanie z wybitnym, światowym reżyserem - Peterem Brookiem, było dla mnie podstawową szkolą zawodu i życia, ustawiło psychicznie. Brook nauczył mnie bardzo cennej rzeczy: konieczności nieustającej improwizacji, pełnej otwartości na równanie z trzema_ niewiadomymi, jakim jest spektakl teatralny. Bo każdego dnia jestem inny niż poprzedniego, inny jest mój partner i inna publiczność. Te trzy niewiadome trzeba każdego wieczoru na scenie rozwiązać. Wtedy też, a byłem już po trzydziestce, zrozumiałem, że nie tylko sztuka, ale i życie to jest ciągła improwizacja. Tego przesłania trzymam się mocno do dziś.

Po raz drugi Jerzy Zelnik spotkał się z Brookiem w latach osiemdziesiątych, gdy wraz z Olgierdem Łukaszewiczem otrzymali propozycję zagrania w legendarnej dziś "Mahabharacie". Wiązało się to z długim to-urnśe po całym świecie, więc aktorzy postawili warunek: tylko z rodzinami. Brook się nie zgodził, więc projekt upadł. Ale spotkanie to zaowocowało ważną opinią dla aktora: reżyser wysoko ocenił jego rolę Klaudiusza z "Hamleta", w którym Zelnik występował w warszawskim Teatrze Studio. Zagrał tę postać także przed Brookiem, na jego specjalne życzenie. - To był dla mnie bardzo ważny psychicznie zastrzyk. Byłem już po czterdziestce i potrzebowałem potwierdzenia słuszności tego, co robię. Równie ważnymi lekcjami zawodu była dla mnie wcześniejsza współpraca z Konradem Swinarskim i Jerzym Jarockim. Bo tak naprawdę całe moje życie jest jednym wielkim pasmem studiów. Począwszy od szkoły teatralnej, w której byłem w niezłym towarzystwie: Maćka En-glerta, Andrzeja Seweryna, Piotra Fronczewskiego, aż po dzień dzisiejszy. Wciąż się uczę i nigdy nie przestanę. Każdy spektakl traktuję jak premierę - przeżywam ciekawość i niepewność tego, co będzie. Bo człowiek za każdym razem poznaje się w nowych okolicznościach: musi grać, gdy ma chrypę, gorączkę, bolący kręgosłup. Ten zawód wymaga walki z własnymi słabościami. Choć aktor powinien przed wejściem na scenę zostawiać swoje bóle w garderobie, to przecież często jest porysowany minionym dniem - jego smutkami i radościami. A spektakl trzeba zagrać bez tych wszystkich obciążeń.

Aktor z dużym sentymentem wraca do niektórych ról teatralnych: Jazona w "Medei", Księcia Bołkońskiego w "Wojnie i pokoju", Guślarza w "Dziadach", Iwanowa; filmowych: Zygmunta Augusta, Judasza w "Piłacie i innych" czy Doktora Murka. Z radością wspomina pracę z Andrzejem Kondratiukiem w "Skorpionie, Pannie i Łuczniku" i z Beatą Tyszkiewicz w filmie "Jej powrót". W Teatrze Telewizji też zagrał duże role: Hrabiego w "Nie-Boskiej komedii", Cyda i Pana Bovary. Jak sam twierdzi nigdy nie interesowała go kariera za wszelką cenę. - Dzięki temu nie jestem sfrustrowanym starcem, tylko niezaspokojonym facetem, o twórczej energii, trochę próżnym, trochę snobem. Wraz z wiekiem coraz mniej zależy mi na sławie, l mimo że jestem człowiekiem walki, nigdy na nic biernie nie czekam, to jednak nie będę się artystycznie prostytuował w imię wątpliwej kariery. Mam poczucie dużych warsztatowych umiejętności, ale też jestem człowiekiem niezależnym od nagród, recenzji i środowiskowych układów. Być może z tego powodu ominęło mnie w życiu coś istotnego, być może zagrałbym więcej ważnych ról. Bieg mojej aktorskiej kariery mogły również odmienić plany związane z filmem zachodnim. Jako młody chłopak miałem kręcić z Anouk Aimee i z Ives Montandem w Grecji. Nie zdążyliśmy, bo nastąpił przewrót pułkowników. Miałem też grać z Montgomerym Cliftem w "Bramach raju" Wajdy. Nie zagrałem, bo Clift nagle zmarł. W siedemdziesiątych latach podpisałem umowę na trzy filmy w Ameryce. Zaczęliśmy robić z AntczaKami pierwszy, "gniazdo wdów", w reżyserii Taniego Navarro, ale reżyser zbankrutował i sprawa upadła. Tak więc los machał mi kiełbaską przed nosem... Być może zrobiłbym tzw. karierę na Zachodzie. A być może stoczyłbym się, skończył jako, nie daj Bóg, narkoman, gdzieś, w Ameryce. Jestem trochę taki Zelnik - Zellig, jak bohater z filmu Woody'ego Allena, czyli potrafię dostosowywać się do sytuacji. I mimo moralnych umocowań ewentualna popularność, blichtr sławy - kto wie, co by ze mną było? Widać byłem przypisany Polsce.

I też sprawy Polski, zarówno społeczne, jak i polityczne interesują aktora od dawna. W czasie stanu wojennego działał w opozycji. Później zakładał komitety obywatelskie, sporo pracował na rzecz "Solidarności", ale nigdy nie traktował tej działalności w kategorii czynów heroicznych. - Nie działałem w "pierwszej linii", a więc nie zostałem internowany, nie należę do tzw. kombatantów, choć padł kiedyś pomysł, bym startował na prezydenta - śmieszna historia. Nie nadaję się na żadne przywódcze stanowisko, stąd też nie mógłbym być dyrektorem teatru. Mam zbyt słabą rękę, brak mi skłonności dyktatorskich. Cechy "wodza" ujawniam jedynie jako reżyser, bo potrafię grać na delikatnym instrumencie, jakim jest aktor. Udowodniłem to, do pewnego stopnia, realizując "Makbeta" w Białymstoku. Ale to nieco inna sprawa. Aktorzy to kupa neurasteników, często zakochanych w sobie, wśród których nie można zachowywać się jak słoń w składzie porcelany. Trzeba być delikatnym, ale i umieć, od czasu do czasu, tupnąć nogą. Podczas tej pracy trochę wygrałem, trochę przegrałem i dlatego to było tak fantastyczne doświadczenie. W życiu częściej uczą porażki niż sukces, który jest zaledwie na jeden wieczór.

Zelnika ominęła kariera nie tylko w zachodnim filmie, ale też w polskim kinie moralnego niepokoju, które niegdyś bardzo go interesowało. Nie wie, dlaczego, bo przecież był zaangażowany w gorące sprawy Polski i o nich chciał mówić na ekranie. Marzył o spotkaniu z Falkiem, Holland, Kieślowskim, którzy takie właśnie filmy robili. - To było gorące kino i zapewne gorąca praca. Nie bylo mi dane w tym uczestniczyć i o to mam żal do losu. Dziś takiego kina praktycznie już nie ma. Gdy idę obejrzeć nowy film, to marzę, aby mnie zachwycił. Bym mógl bezinteresownie i z gratulacjami zawiesić się na szyjach kolegów. Parę razy to mi się zdarzyło.

Aktor twierdzi, że stać go w aktorstwie na bardzo wiele - od chodzenia po linie i żonglowania po zagranie Króla Lira lub w najzabawniejszej komedii. Jednak ostatnio jego talenty są zbyt rzadko wykorzystywane. Być może dlatego przyjął przed laty serialowe propozycje: z "Klanu" i z "Na dobre i na złe". - Za tę pracę mogę opłacić rachunki, wyjechać z żoną na urlop do Chorwacji. Jestem człowiekiem praktycznym i wiem, co to odpowiedzialność za dom. W sztuce nie można marzyć jedynie o Hamlecie. Jedne role gra się dla przyjemności, innymi zarabia na rodzinę. Ideałem byloby to pogodzić.

Niewątpliwie tymi dla przyjemności są postaci grane obecnie w macierzystym Teatrze Powszechnym. Jerzego Zelnika można zobaczyć w znakomitej roli w spektaklu "Glengarry Glen Ross", gdzie gra wraz ze Zbigniewem Zapasiewiczem, Kazimierzem Kaczorem, Piotrem Machalicą, Szymonem Bobrowskim i Krzysztofem Stroińskim - przedstawienie było niedawno prezentowane w Krakowie - oraz w "Historiach zakulisowych" wyreżyserowanych przez Zbigniewa Zapasiewicza. W swoim "teatrze w walizce" ma też "Milionerkę", z którą, razem z Ewą Szykulską, jeżdżą po całej Polsce od pięciu lat. Coraz bardziej pociąga go reżyserowanie, a najszczęśliwszy jest wówczas, gdy w zaciszu domu może pisać kolejne scenariusze. Czuje się człowiekiem szczęśliwym. Jeśli miałby czegoś żałować, to nie najlepiej zagranej w życiu, roli ojca. Wie, że tego już nie nadrobi. Wie też, że zakorzenił się w nim romantyzm, stąd też czasami ma ochotę wejść na Mont Blanc. Ma jednak świadomość, że z takiej wysokości mocno i boleśnie się spada. Stąd też uważa, iż w życiu trzeba mieć dużo pokory i niedosytu. A najważniejsze dla niego - to przeżyć życie uczciwie.

Znajomi aktorzy twierdzą, że jest silnym człowiekiem. Na pytanie, czy zgadza się z tą opinią, odpowiada: Chyba tak. Mimo dobiegającej sześćdziesiątki mam zdolność zaczynania życia od nowa. Wiem, że gdybym teraz musiał przenieść się do innego kraju i rozpocząć pracę w innym zawodzie - umiałbym zacząć wszystko od początku. Cztery razy budowałem się, pracowałem jako pomocnik murarza, również przy remontach domów w Londynie, bo musialem zarobić na rodzinę. Nie boję się życia, choć karta w nim raz idzie lepiej, a raz gorzej. Jeśli człowiek kieruje się własną filozofią i pamięta o śmierci nie w kategoriach strachu, lecz nieodzowności, to przystanek życiowy pod nazwą: źle rozdanie kań, daje mu dużo do myślenia. Jak powiedział św. Paweł, życie to wzięcie udziału w zawodach. Ważne, by dobiec do mety i nie wstydzić się tego biegu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji