Sen o Bezgrzesznej
Romantycy widzieli Polskę przez pryzmat Historii i Opatrzności. Ich Ojczyzna była uniwersalną idea, moralną. W "Śnie o Bezgrzesznej" Jerzego Jarockiego i Józefa Opalskiego w Starym Teatrze ten uniwersalizm świadomie sprowadzony został do konkretu - szczegółu regulaminu wojskowego, dokumentu ze zbiorów rodzinnych czy zrekonstruowanego faktu. Jest w tym coś z uprywatnienia Historii, jej reinterpretacji nie tyle w sferze faktów czy idei, co ogólnego nastawienia do dziedzictwa pamięci narodowej.
Ale jest to także Historia ograniczna do muzealnego eksponatu: prezentacje mundurów i regulaminów trzech armii zaborczych otwierają spektakl, a pokaz narzędzi kaźni i carskiego więzienia przerywa scenę patriotycznej martyrologii. Cytaty z Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Żmichowskiej także pełnią funkcję dokumentu, jako że losy Polski w okresie niewoli częstokroć wynikały ze sterowania zachowań indywidualnych lub społecznych przez erudycję literacką. Znakomicie historyczna jest także muzyka Stanisława Radwana, którego pieśni tak trafiają w nastrój epoki, że tworzą złudzenie słyszanego już kiedyś autentyku.
Nawet mistyka krwawego odkupienia, w scenie rocznicowej mszy za poległych w Powstaniu Styczniowym rozbija się o fałszywe uczestnictwo widza: ten obchód ku czci ofiar nie może przekształcić się w ofiarę - jak to bywało w Warszawie na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Silne emocje wywołane narodowym rytuałem męczeństwa i śmierci, podsycone recytacjami Jerzego Treli ("Szli krzycząc Polska! Polska!") i Elżbiety Karkoszki, likwiduje nieoczekiwanie głos Jerzego Stuhra, który rozdziela bezkształtny tłum na dwie grupy: dalsze zwiedzanie odbędzie się według reguł muzealnego porządku. Ta zabawa w "zagarnięcie świadomości" widza i jej odrzucenie udaje się tylko dwa razy - w opisanej scenie i w końcowym kabarecie, znakomicie wyreżyserowanym na granicy kiczu przez Jerzego Stuhra, który potrafi atmosferę błazeńskiego rozbawienia przekształcić nieoczekiwanie w gorzką zadumę. To swoisty paradoks, że w przedstawieniu zachłannie ogarniającym dziedzictwo romantyzmu, poważne pytania o sens uprawianej sztuki formułowane są dopiero w kabarecie.
Rekonstrukcja i cytat to dwa bieguny przedstawienia, przesądzające o jego słabościach dramaturgicznych. Ale czy można budować, z tego zarzut w sytuacji, gdy wszystko dzieje się na gruzach teatru? Prawdą jest, że "Sen o Bezgrzesznej", na długo przed premierą ogłoszony wydarzeniem, rozgrywa się na planie krakowskich "Dziadów", przejmując z tego dzieła realizację idei ruchu, drogi, ewolucji jednostkowego i narodowego losu. Ale romantyczna determinacja wolności
rozpływa się ostatecznie w kabaretowym qui pro quo, a, bohater jest, w gruncie rzeczy nieobecny. Nie mógł nim zostać ani znakomicie "zrekonstruowany" przez Wiktora Sadeckiego car Mikołaj II ani Piłsudski (Zbigniew Szpecht), który jest tylko znakiem legendy, ani Konrad Jerzego Treli, który jest widmem odszukanym w tekście "Róży" Żeromskiego (a to odkrycie przecież literackie), ani wreszcie Krystian Edwarda Lubaszenki czy Kosma Jerzego Stuhra, obaj wcielający się w zbyt wiele postaci.
Nie udało się z dokumentów i cytatów wyczarować bohatera jednostkowego, bądź zbiorowego (może poza Gubernatorem von Beselerem, który w dyskusję o Polsce wnosi pruską trzeźwość - znakomicie odtworzoną w dwóch różnych, ale równie błyskotliwych kreacjach Jerzego Bińczyckiego i Jana Nowickiego). Jest natomiast konkret szczegółu i magma kontekstu (bo to przedstawienie szalenie erudycyjne), jest rzeczywistość konfrontacji prawdy sceny i prawdy widowni. Manipulacja publicznością staje się główną zasadą działania.
Dlatego nie warto szukać w tym spektaklu diagnoz innych niż te, które odnoszą się do świadomości, do treści owego snu narodowego (a jak nauczał Freud, sen w zakresie pokoleń - to mit). Problem Niepodległości nie polega więc na ustaleniu proporcji pomiędzy ówczesną światową koninkturą z orędzia Wilsona i Dekretu Rady Komisarzy Ludowych a zbrojnym wynikiem narodu. Ważne są trzy kategorie mityczne: Czyn, Opatrzność i Marzenie, rodem z XIX wieku i przejęte później przez legendę Legionów. I wszystkie trzy są obecne w teatrze: siwe mundury legionistów, Mickiewiczowska "Modlitwa Pielgrzyma", mit ponadetnicznej jedności narodowej Polski, Litwy i Rusi... Ale są także zimne polityczne kalkulacje, przerywane ironicznym, aperitifem, jest wzięty z "Róży" rozbawiony i głupi "salon warszawski", w który wkraczają zjawy przeszłości i widma przyszłości, jest tragizm bratobójczych walk w trzech armiach zaborczych (wzruszający epizod w wykonaniu Wiesława Wójcika i Mieczysława Grąbki, śpiewającego piosenką do słów Słońskiego: ,.Rozdzielił nas, mój bracie, zły los i trzyma straż"). Odbywa się też nieskończona wędrówka przesiedleńców, zesłańców i uciekinierów, obywateli kraju, który tak długo istniał w świecie idei, że trudno było wytyczyć jego sprawiedliwe i realne granice...
Te migawki fabularne przygotowują jedynie grunt dla zobrazowania zasadniczego konfliktu części drugiej, kiedy wywalczona Niepodległość ujawni rozziew między usankcjonowaną w tradycji władzą "literacką" a realizacją władzy praktycznej, jakże odległej od ideału. Jest to w gruncie rzeczy źródło konfliktu tragicznego: dopóki władza "z tego świata" należy do zaborcy - uciemiężonym pozostaje królestwo idei. Ale gdy sami jesteśmy własnymi zaborcami? Bezlitośnie pozbawia złudzeń owo przejście od konieczności negacji do nakazu afirmacji - a w tym drugim przypadku trudniej, jak się okazało, odszukać fundament kulturalnej wspólnoty... Dlatego znika ze sceny adaptacja, pojawia się literacka rekonstrukcja procesu uczestników tzw. "rewolucji krakowskiej" z 1923 roku, uzupełniona fragmentem "Przedwiośnia". Niestety, ta właśnie część jest najbardziej rozwlekła i słaba dramatycznie: skupienie idei, postaci (Sąd Przysięgłych stanowią Konrad, Krystian i Kosma) i wątków nie zapobiegło obniżeniu napięcia a nuda udziela się nawet aktorom...
Siły destrukcyjne tego wielostylowego przedstawienia najsilniej zaznaczają się podczas "Wieczoru pamiątek" kiedy aktorzy prezentują rodzinne świadectwa ciągłości pokoleń. Nie opracowano chyba jednoznacznej formuły dla półprywatnego spotkania widzów z aktorami, którzy jednak grają przy drzwiach zamkniętych (nie jest to więc przedłużenie przerwy), ratując pewność siebie konwencją na wpół żartobliwą. Natomiast ma ten spektakl kilka znakomitych scen i jedną ważną klamrę znaczeniową. W całej tej wycieczce wśród eksponatów i mitów narodowej historii dominuje gorzki pamflet z międzywojennego kabaretu, ale także z Żeromskiego (to oficer carski dyryguje buntawniczym śpiewem więźniów, a wieczór Grottgera i Norwida budzi włościańską nieufność). Historia ujawnia trzeźwe zołożenia niejednej naszej mitologii.