Artykuły

Co Lulu robi w teatrze?

"Lulu na moście" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

W "Lulu na moście" Agnieszki Glińskiej porównań z głośnym filmem według Paula Austera nie da się uniknąć - i wypadają na niekorzyść spektaklu. Przed osunięciem w pretensjonalność ratują go aktorki.

To mógłby być świetny teledysk dla Take That, Robbiego Williamsa czy Garou. Niby-klubowa atmosfera, niby-dramatyzm, niby-tajemnica, a wszystko, by opowiedzieć o wielkiej, jasnej, prawdziwej miłości. Ckliwie, ładnie i do rytmu. A przecież nie tak miało być.

Spektakl "Lulu na moście" Agnieszki Glińskiej był jedną z najbardziej oczekiwanych premier końca sezonu. Świetna obsada (Marcin Dorociński, podbijająca ekrany i sceny Patrycja Soliman, ciągle niedoceniona Dominika Kluźniak), aktorski powrót Joanna Szczepkowskiej, scenariusz twórcy kultowych filmów ("Dym", "Brooklyn Boogie") Paula Austera, popularny temat dziecięcej seksualności (obecny przez obszernie zacytowane fragmenty "Puszki Pandory" Franka Wedekinda, sztuki o pre-Lolicie; młodziutkiej femme fatale, Lulu).

Nadzieje rozbudzało także wspomnienie filmu "Lulu on the Bridge" (1998) z Harveyem Keitelem, Mirą Sorvino i Willemem Dafoe. Filmu, którego mroczne obrazy ratowały całość przed sentymentalizmem i płaską bajkowością. A popaść w Disneyowski ton przy scenariuszu Austera nietrudno. Cała historia to marzenie umierającego człowieka - o uczuciu, odkupieniu win, zatraceniu się w drugim człowieku.

Saksofonista Izzy Maurer (Marcin Dorociński) podczas koncertu w knajpie zostaje postrzelony. Traci płuco i władzę w dłoni, co przekreśla jego szanse na karierę. Snując się ulicami miasta, potyka się o ciało eleganckiego mężczyzny. Impulsywnie chwyta znalezioną przy trupie teczkę i odchodzi. Kamień i numer telefonu, który w niej znajdzie, odmienią jego życie. Telefon doprowadzi go do początkującej aktorki Celii Burns (Patrycja Soliman), kamień sprawi, że zakochają się w sobie jak w niewinnej bajce z epoki "przed Shrekiem". On załatwi jej rolę w nowej ekranizacji "Puszki Pandory", ona wniesie do jego życia sens, piękno i prawdę.

W filmie Austera najcenniejsze są klimat koszmaru, surrealistyczne sytuacje i obrazy a la Lynch oraz niepewność - czy to rzeczywistość, czy ułamek snu umierającego Izziego? W przedstawieniu Teatru Dramatycznego tej dwuznaczności zabrakło. Modne żółto-różowe światło Jacqueline Sobiszewski odrealnia obrazy jedynie w takim stopniu, w jakim oniryczne bywają nocne kluby. Przestrzeń pozostaje otwarta, z majaczącym gdzieś w tle podestem dla muzyków. Loft z katalogów designu? Wariacja na temat Fabryki Trzciny?

Zabrakło też dystansu wobec nieznośnie romantycznej historii Celli i Maurera. Marcin Dorociński skutecznie unikał do tej pory ról opierających się na padaniu na kolana i wzdychaniu w takt jazzowej muzyczki. Aktor znany z wielu filmów jako "czuły barbarzyńca" wykonuje te miłosne zabiegi sztucznie, niemal z zażenowaniem. Mimo stylizacji na artystę macho (odkryte ramiona, włos a la Desperado) pozostaje prawie niewidoczny, przytłoczony przez lepiej odnajdujące się w konwencji aktorki.

Patrycja Soliman (partnerująca Dorocińskiemu w filmie Macieja Wojtyszki "Ogród Luizy") grała już istoty neurotyczne, zawieszone na granicy światów. Dlatego świetnie radzi sobie zarówno grając Celię, jak i Celię grającą Lulu w niskobudżetowym filmie Catherine Moore (Joanna Szczepkowska). Płynnie przechodzi od dziewczęcej szczerości, niezręczności, zabawnego rozbiegania, do obsesyjnego niezaspokojenia dziecięcej prostytutki. Raz mały skaut, raz amoralne zwierzątko.

Joanna Szczepkowska gra siebie - słynną aktorkę, która wycofała się na kilka lat z zawodu, by zająć się reżyserią (Szczepkowska zrealizowała niedawno we Wrocławiu "Pana Tadeusza", planowała też założenie własnego centrum artystycznego). Ostro, komediowo, pod prąd, ratuje wiele scen przed osunięciem się w pretensjonalność. Dominika Kluźniak (świetna Pippi z poprzedniego spektaklu Glińskiej w Dramatycznym) ze swojego epizodu zrobiła jeden z najmocniejszych punktów przedstawienia. Jako aktoreczka mająca zagrać w "Puszce..." lesbijkę trajkoce, klnie, ciska do stóp reżyserki krwawe ochłapy duszy, tworząc jedną z najzabawniejszych ról kończącego się sezonu.

Mimo kilku wyróżniających się ról i kilku dowcipnych scen z ekipą filmową, spektakl "Lulu na moście" nie wyrasta ponad filmowy oryginał. A może warto spytać, po co w ogóle przenosić filmy na scenę? Mimo trwającego boomu na "przenosiny" (ostatnio m.in. "Krajobraz po bitwie", "Bitwa pod Grunwaldem" Marka Fiedora, "Bliżej", "Closer" Redbada Klijnstry i Marcina Sosnowskiego, "Elling" Michała Siegoczyńskiego, "Dzień świra" Piotra Ratajczaka) naprawdę udane realizacje należą do rzadkości. Nie chodzi nawet o to, które "przejdą do annałów", ale które w swoim czasie były ważne i odkrywcze, jak "Uroczystość (Festen)" Grzegorza Jarzyny, "Sprawa Dantona" Jana Klaty, może "Lot nad kukułczym gniazdem" czy "Czyż nie dobija się koni" Mai Kleczewskiej, a nawet ostatnie "dziecięce" spektakle Agnieszki Glińskiej ("Pippi Pończoszanka" i "Wiedźmy"). Udały się prawdopodobnie dlatego, że reżyserzy nie próbowali podrabiać oryginału, tylko tworzyli własne opowieści. W "Lulu na moście" porównań z filmem nie da się uniknąć i wypadają na niekorzyść spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji