Artykuły

Kaliskie Spotkania Teatralne. Dzień szósty

Trzy zaprezentowane w ciągu jednego dnia przedstawienia były pokazami skrajnie różnych estetyk teatralnych i metod pracy - o szóstym dniu Kaliskich Spotkań Teatralnych pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

To najmocniej wypełniony dzień festiwalu. Widzowie wytrwali mogli obejrzeć nawet trzy przedstawienia nieomal jedno po drugim. Zaprezentowane spektakle różni jakość, estetyka, środki wyrazu - właściwie wszystko.

Wieczór otworzyło - prezentowane w ramach tzw. "pokazów mistrzowskich" - spotkanie z Sarą Bernhardt odgrywaną przez Annę Polony. Słowo "odgrywaną" ma zabarwienie nieco pejoratywne, używam go jednak z całą premedytacją. "Kreatura" z PWST w Krakowie (reżyseria: Agata Duda-Gracz) miała dać widzom szansę spotkania legendy polskiej sceny w roli legendy scen światowych. De facto jedyne, z czym spotkała się widownia, to sceniczna nuda i zmanierowane aktorstwo.

Ukazane na scenie jedno popołudnie z życia starej gwiazdy, unikającej ludzi i publicznych występów, wypełnione jest błahostkami. Parasolka, płyta w adapterze, spisywanie wspomnień, odgrywanie scenek z przeszłości - ot, życie na artystycznej emeryturze. Sytuacja Bernhardt i jej sekretarza, Pitou (Andrzej Mrowiec), przypomina trochę Winnie i Willi'ego z "Radosnych dni" Becketta. Prowadząca monolog kobieta i jej mrukliwy partner, wszystko w prostej scenerii i uniwersalnej sytuacji czasowej i przestrzennej. Znów zatem, wobec tak skromnego wyposażenia sceny, aktor jest w centrum uwagi widza.

Polony zdecydowała się nie grać wielkiej Sary. Przedstawiana przez nią na scenie bohaterka (jak sama aktorka o tym mówi) ma w sobie dużo więcej z odtwórczyni roli niż z historycznego pierwowzoru. I to prawdopodobnie ta decyzja sprawiła, że przedstawienie nie potrafi zainteresować widza. Bernhardt/Polony mnoży daty wielkich sukcesów artystycznych i spektakularnych porażek życiowych, wymienia nazwiska, miejsca, wspomina podróże, przywołuje fragmenty wielkich ról - Damy Kameliowej, Fedry czy Hamleta. Jednak, mimo iż dwoi się i troi, wciąż nie można uciec od myśli, że na scenie stoi nie aktorka grająca słynną tragiczkę, ale aktorka w roli samej siebie. Gwiazdorstwo Polony, jej zmanierowana gra, taka sama jak w każdej innej roli, przestaje wystarczać, gdy aktorka zostaje na scenie sama, równocześnie zaś zagarnia dla siebie właściwie całą scenę, gdy pojawia się na niej Mrowiec (który w efekcie bardzo prędko znika z pamięci widza). Trudno w kategoriach artystycznych zrozumieć "mistrzostwo" takiego pokazu.

Kompletnie innego typu pracę zaprezentowała łódzka Chorea, teatr wyrosły z przedsięwzięcia artystycznego Gardzienice. Aktorzy zatańczyli i zaśpiewali pieśni chóru z Eurypidesowskich "Bachantek" - stąd tytuł spektaklu, "Śpiewy Eurypidesa" (reż. Tomasz Rodowicz). Trzy kwadranse przedstawienia mijają błyskawicznie. Zgrana ekipa Chorei prezentuje sprawność fizyczną na pograniczu realności i magii, znakomitą jakość pracy zespołowej, świetne przygotowanie głosowe, zarówno w kwestii emisji czy dykcji, jak i czystości śpiewu. Z ich działań scenicznych wyłania się niekompletna i poszarpana opowieść o mężczyźnie przebranym w damski strój, o odwadze oddania się bóstwu, o harmonii uzyskiwanej w zgiełku.

Współgrają z aktorami i mnożą sensy inscenizacji projekcje wyświetlane na trzech ekranach. Oprócz wyświetlanych zbliżeń na filmowanych na scenie artystów, pojawiają się tam również ciągi znaków, liczby, litery... Po krótkim czasie uważny widz dostrzeże, iż wszystkie one układają się w słowa i krótkie frazy skupione wokół osoby Dionizosa. Nawet cytat z polskiej literatury: "nie, to bóg, nie oni" mieści się w tej koncepcji. Dionizos jest porównywany z Chrystusem, litery w jego imieniu zmieniają miejsce, zaczynają znaczyć co innego, obracają się wokół własnej osi... Wirówka sensów odciąga niekiedy uwagę od aktorów. To widz ma wybrać, na czym chce bardziej się skupić. Wybór nie jest prosty, bowiem spektakl - zwłaszcza na początku i w finale - gęstnieje, jeśli idzie o sensy.

Widowisko łączy techniki teatru ruchowego z pieśnią i projekcją multimedialną. Całość tworzy tak spójną kompozycję, że nie może być mowy o niedopasowaniu elementów, o zbytnim zróżnicowaniu środków wyrazu. Koniec końców, w centrum zainteresowania pozostaje zawsze aktor, jego ciało i głos. Przy tak ustawionej teatralnej hierarchii ważności środków wyrazu, zespołowi Chorei nie grozi zapatrzenie w technikę i zaniedbanie aktora na rzecz komputera. Szkoda, że na spektaklu zjawiło się tak niewielu widzów; przedstawienie warte było tego, by je obejrzeć. To typ aktorstwa, jakiego na kaliskim festiwalu rzadko można doświadczyć - i który trudno porównać z konwencjonalnym teatrem dramatycznym. Już choćby z tego powodu warto było podjąć wyzwanie. Fruwający w powietrzu aktorzy i chodzące po ścianach aktorki Chorei kontra Anna Polony - zestawienie co najmniej intrygujące.

Trzecim pokazem tego dnia był spektakl gospodarzy, "Fernando Krapp napisał do mnie ten list" [na zdjęciu] w reżyserii Marka Kality. W tej inscenizacji forma gra znacznie większą rolę, niż treść. Opowieść o budującym opresyjną relację tytułowym bohaterze i jego żonie, Julii, wpadającej w pułapkę jego pragnienia, namalowana została na scenie światłem i sugestywną muzyką.

Aktorzy w przedstawieniu budują pełnokrwiste postaci wpisane w symboliczną, skrótową scenografię. Może na tym przecięciu właśnie, zetknięciu umowności przestrzeni i sugestywnej gry wykonawców, rodzi się trudna do nazwania, subtelna jakość tego przedstawienia. Fabuła, rozpięta między poetycką przypowieścią o miłości, pełną niedopowiedzeń i przestrzeni przemilczanych, a historią popadającej w obłęd kobiety, nosi podtytuł "studium o prawdzie". Prawdy jednak widz nie dostanie w tym spektaklu podanej na tacy. Po wyjściu z teatru można spierać się o poszczególne elementy, spektakl bowiem nie domyka wielu tematów, pozostawiając przestrzeń wyobraźni i interpretacji widza.

Wyrównana gra pary protagonistów, bardzo skupionych na swoich zadaniach, ale też reagujących na partnera, to wielki atut tego przedstawienia. Dumna, chłodna Aleksandra Popławska i wijący się wokół niej Krzysztof Franieczek jako Julia i Fernando przykuwają uwagę widza zróżnicowaniem swych bohaterów oraz ich bogatym, wielopłaszczyznowym rysunkiem. Bogactwo odcieni i umiejętność subtelnego dozowania środków wyrazu to ogromne zalety obojga aktorów.

Trzy zaprezentowane w ciągu jednego dnia przedstawienia były pokazami skrajnie różnych estetyk teatralnych i metod pracy. Od mieszczańskiej sztuczki z Krakowa, rzemieślniczego pokazu gwiazdy, przez skupione na ruchu i głosie przedstawienie Chorei z Łodzi, po poetycką subtelność spektaklu gospodarzy. Dla każdego coś miłego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji