Artykuły

Innym życiem żyłem

Mieczysław Franaszek tchnął życie w monodram Brandstaettera "Ja jestem Żyd z Wesela" - niepozorny pokój zamienił w bronowicką chatę pełną pijanych biesiadników, zaślepionych nową modą inteligentów i figlarnych chłopek - pisze Michalina Łubecka w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

Ciepłe wiosenne popołudnie w Bydgoszczy. W Galerii Autorskiej Kai i Solińskiego robi się tłoczno. Rzędy siedzeń wypełniają całe pomieszczenie. Na widowni komplet, a w wydzielonym na scenę fragmencie pokoju - jedno drewniane krzesło i rzeźbiony stolik. Na nim notatnik i menora, która w niczym nie przypomina pięknego świecznika z synagogi. Zmatowiała, z czterema niedopałkami świec, przypomina raczej o dawnej świetności.

Przy stoliku - dojrzały mężczyzna. Wpadające do galerii słońce zamienia pomieszczenie w Café Europa. To już nie Bydgoszcz, a Jerozolima, nie 2008, a 1944 rok. Mężczyzna przy stoliku to kawiarniany gość, poeta i pisarz, Roman Brandstaetter. Za chwilę zrelacjonuje historię, która sama przyszła do niego w ten ciepły dzień. W kawiarni z rzewnych wspomnień o rodzinnym Krakowie wybudził go nieznajomy mężczyzna. Całkiem przeciętny, w ciemnej czapce z daszkiem, czarnym płaszczu i błękitnej koszuli podkreślającej ogorzałą twarz. Zaczepił Brandstaettera nie bez przyczyny. Ma dla niego nie byle jaką opowieść. Był adwokatem Singera. "Z których Singerów? A jakie to ma znaczenie? Wystarczy, że powiem panu, że chodzi o Żyda z Wesela".

Tak zaczyna się przedziwna sztuka. Mieczysław Franaszek, aktor Teatru Polskiego, zaprosił bydgoszczan na monodram. Skromny, przygotowany najprostszymi środkami. Ot, kilka elementów scenograficznych, żydowska muzyka i nagranie "Wesela" płynące z wysłużonego magnetofonu. Piękny, zabawny i niezwykle wdzięczny spektakl o przedziwnym człowieku.

Franaszek zamienił się kolejno w Brandstaettera, adwokata, Singera, jego córkę, żonę, Rydla, Wyspiańskiego, pijanego Czepca i tłum tępych chłopów. Ach, jakie peany pisali krytycy na cześć wielkiego Wyspiańskiego! To on w swoim dramacie miał pokazać nową modę społeczeństwa - wielką miłość inteligentów do wsi spokojnej, czarujących chłopek i prostych parobków. Będąc świadkiem ślubu i wesela swojego przyjaciela, Lucjana Rydla, postanowił przenieść je na karty sztuki, a potem także na teatralną scenę. Dokonał więc, jak mówiono, wiernego przekroju przez osowiałe, niezdolne do rewolucji społeczeństwo. Ile w tym było prawdy! - zachwalano. Tymczasem w monodramie Franaszka widzimy bronowicką chatę z zupełnie nowej perspektywy. Punktem odniesienia staje się tu nie biała suknia, welon i frak Pana Młodego, ale Bogu ducha winny Żyd karczmarz, którego zaproszono na zabawę. Podekscytowany był, jakby szedł na uroczysty szabas. Włożył czyste spodnie, filcowy kapelusz, uśmiechnął się od ucha do ucha, pod rękę schwycił córkę i żonę. I już od momentu, gdy przekroczył próg weselnego domu, mógł żałować tej decyzji. Tu bowiem skradziono jego życie.

Franaszek jest panem małej sceny. Niezwykle wprawnie przechodzi do kobiecych kwestii, będąc to wysublimowanym inteligentem, to sprośnym parobkiem. Wystarcza mu świetna mimika, aktywna gestykulacja i ruch, którego nie ogranicza jedynie do sceny. Odważnie przemawia do publiczności, zaczepia ją, rozśmiesza i trzyma w napięciu. Nie pozostaje jedynie na poziomie sprawnie napisanego tekstu. Staje bezradnie i zadaje widzom pytanie: czy może tak być, że mały ryży Wyspiański, który stanął w kącie weselnego domu, zagrabił jego życie? Umieścił go w swoim dramacie, wepchnął na scenę, zrobił dłużnikiem, zniszczył rodzinę? Ten spektakl to nie tylko popis aktorskiego warsztatu. To również gorzka lekcja - o wierności religii, rodzinie, ślepym pędzie za modą i lojalności wobec drugiego człowieka.

Na zdjęciu: Mieczysław Franaszek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji