Artykuły

Spektakl bez widowni

"Sprawa Dantona" w reż. Jana Klaty z Teatru Polskiego we Wrocławiu na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Igor Strapko w portalu calisia.pl

Danton pokonany, Robespierre pokonany. W tej bitwie nie ma zwycięzców. Nie ma, bo też być nie mogło, skoro nigdy nie było podmiotu, w imię którego toczy się bój. Stawką rewolucyjnej gry jest wolność i sprawiedliwość; emancypacja; wyzwolenie od przemocy po darwinowsku rozpoznanego porządku świata; od logiki pana i niewolnika, wyzyskiwacza i wyzyskiwanego, pożerającej bestii i jej bezwolnej ofiary. Stawką jest humanizm. Cóż jednak, gdy okazuje się, że ów zbiorowy byt, w imię którego toczy się krwawy spór, nie istnieje? Kiedy brak jest rzeczywistego suwerena, a Dantonowska logika podstawienia tłuszczy w miejsce ludu niesie informację dostatecznie uzasadniającą postpolityczny cynizm?

rak suwerena to punkt ciężkości spektaklu Klaty. Ów brak jest tragedią i śmiesznością rewolucji. Wszelkiej możliwej rewolucji, projektującej Ideę na to, co realne, co zastane na tym padole łez głodnych i śmiechu sytych (przesyconych!). I zbyt akcydentalnie świadomych, zbyt rzadko politycznie upodmiotowionych. Wrocławska "Sprawa Dantona" to kolejna próba ważenia racji między tym, co upragnione, a tym co możliwe.

Brak suwerena - kłopot Klaty, kłopot twórcy zaangażowanego w spór o to, co społeczne. Wyzwanie i prowokacja: spektakl bez widowni. Raczej: wymazanie granicy między aktorem i widzem, wciągnięcie tego ostatniego w przestrzeń sceny. Rzucenie rękawicy przez kogoś, kto czeka na partnera w tworzeniu społecznej przestrzeni. Wszyscy jesteśmy aktorami tego dramatu, rzecz w tym, czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy potrafimy wziąć na siebie odpowiedzialność za architekturę międzyludzkich relacji. Czy jesteśmy gotowi wykonać gest przekroczenia poziomu osobistych interesów (które zwykle dają się sprowadzić do konsumpcji okraszonej nadwyżką metafizycznego ululania przy pomocy spowiedzi świętej) w kierunku tego, co wspólne?

Jesteśmy na scenie życiowego dramatu bez względu na to, czy przyjmujemy to do wiadomości, czy to zauważamy. Należy tylko wyciągnąć z tego stanu rzeczy polityczne wnioski. Czy rzeczy tego świata są skazane na dzianie się mimo naszej woli, czy może wolę tę stać na przejęcie kontroli nad wypadkami? Inaczej: czy późnonowoczesna, społeczna wersja darwinizmu - mądrość Niewidzialnej Ręki Rynku wspomaganej wydatnie przez aparat państwowej opresywności - to naprawdę początek i kres naszych, ludzkich, ambicji i możliwości? Dramat Robespierra, szukającego w nas - aktorach dziejowego spektaklu - potwierdzenia prawdy własnego porywu transgresji poza to, co hegemoniczny dyskurs określa Prawem Naturalnym. I zwiewny - lekki jak lekkość bytu niedzielnego pielgrzyma do nieświętej ziemi Galerii Kalisz - cynizm Dantona, który wie jak się rzeczy mają. Dantona rozgrywającego partyturę Marsylianki na uciechę lunatykującej w przesyceniu tłuszczy. "Marchons! Marchons! / Qu'un sang impur / Abreuve nos sillons" - te słowa nie muszą wybudzać. Mogą równie dobrze usypiać. Można z nich zrobić sztukę przez duże S, opracować na chór chłopięcy albo mieszany. Odseparować to, co niepokojące, od czystego piękna, czilującego i relaksującego. Marsylianka zdekonstruowana i skonstruowana na nowo na potrzeby nowego Pana, sprowadzona do funkcji narzędzia rozrywki ("rozrywka": słyszymy terrorystyczny potencjał stojący za tym pojęciem). Marsylianka - jak każdy inny symbol buntu - da się sprzedać. Danton wie co robi: prawdziwa rewolucja rozgrywa się dziś w Tesco, na warzywnym. To rewolucja bez rewolucji - taka, koniunkturę jakiej przeczuwa Robespierre. Rewolucja bez podmiotu, bez ludu, bez suwerena.

Bardzo liczyłem na jakobińską replikę na wywód Dantona. Wiele sobie po niej obiecywałem. Słuchałem mądrości Dantona równej prawdzie Wielkiego Inkwizytora u Dostojewskiego i czekałem na tę kontrę ognia Idei. Dlaczego Robespierre nie przemówił? Czy to zaniechanie jest wymowne? Czy rzeczywiście rewolucyjna idea efektywnie pracować może tylko kilka metrów ponad ziemią śmiertelników? Czy widz, wciągnięty przez reżysera na scenę metapolitycznego dramatu, musi siłą dziejowego determinizmu potwierdzać punkt widzenia ponowoczesnego konserwatysty? Czy nie ma drogi wyjścia z klinczu, w jakim znalazł się konsument ("nazywają nas obywatelami - zwykła kurtuazja" zauważa anarcho-hip-hopowy Polaroid Android) między Hipermarketem a Kościołem? Czy dumne milczenie Robespierra (scenicznie nie przekonującego mnie, w przeciwieństwie do Dantona) jest wymowne, czy tylko pretensjonalne?

Trociny. Środowisko "naturalne" niewielkich gryzoni i innych istot stworzonych przez Boga do przytulania raz na jakiś czas. Bezwolnie karmionych (bądź głodzonych). Goniących w chomiczej karuzeli nie wiadomo za czym. Ziemia jałowa istot przeżywających bez szans - czy obiektywnie obiektywnych? - na podmiotową autonomię. Dobrze, gdy sytych. Źle, gdy głodnych.

Jednocześnie dowód rzeczowy: wióry - skutek drew rąbania. Rewolucja - to brzmi pięknie dla tych, co żyją w stanie permanentnej niezgody, którzy poszukują i nie znajdują drogi do społecznej Itaki. Odrzeć jednak refleksję nad społeczną przemianą z nauki historii to tkwić w świecie romantycznych złudzeń. Widzieć łzy gwałconych, brzuchy głodnych, frustrację wyzyskiwanych - czy to już wystarczy by czynić sprawiedliwość? Co jednak, gdy w praktycznej reakcji na ludzką nędzę tworzy się kolejny gwałt, głód i wyzysk? Robespierre przegrał, bo realność, o której poucza Danton, jest silniejsza niż wyabstrahowana od niej Idea. Bo lud nie chce wolności. Bo ludu nie ma. Danton przegrał, bo idea rozogniona w rewolucyjnej praktyce nie cofa się przed niczym, zwłaszcza przed prawdą tego, co realne. Opór realnego wcielona idea usuwać musi terrorem. Danton przegrał, ale jego porażka jest też jego zwycięstwem. Jego ścięta głowa w istocie warta jest pokazywania. Ta głowa głosi: przemoc triumfuje po każdej rewolucji, choć z biegiem czasu zmienia swe przebranie. Dziś przemoc ma maskę wolności. Wolności wyboru: między Pepsi a Colą, między Snickersem a Marsem, między koszulką z Che a wykonaniem Marsylianki pod batutą Dantona. Nie lud jest suwerenem, na którego czekają proletariusze wszystkich krajów, a widmo przemiany, choć wciąż krąży po Europie, nieustannie blednie kosztem rynkowej hegemonii, uśmiechającej się do nas w oczach clowna z ławeczki przed budką z hamburgerami albo wyznającej miłość ustami Premiera Wszystkich Polaków. Czy można chcieć więcej?

PS. Taki tiszert dla wolności mi się roi: "nie śmieszy mnie parodiowanie Michnika".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji