Artykuły

Marzeń mam dużo

- Jesteśmy teatrem o bardzo różnorodnym repertuarze. Tę politykę prowadzę od kilkunastu lat wychodząc z założenia, że każdego widza należy szanować i o każdego walczyć. Po "Jasiu i Małgosi" kolejną premierą będzie więc musical "My Fair Lady". I liczę na to, że będzie to tytuł, który utrzyma się w repertuarze aż do kompletnego zdarcia kostiumów i zniszczenia dekoracji - mówi MACIEJ FIGAS, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy i Bydgoskiego Festiwalu Operowego.

Rozmowa z Maciejem Figasem [na zdjęciu], dyrektorem Opery Nova w Bydgoszczy i dyrektorem Bydgoskiego Festiwalu Operowego:

To już 15., jubileuszowa edycja Bydgoskiego Festiwalu Operowego. Jakie były jego początki?

Maciej Figas: - Historia festiwalu sięga 1994 roku, kiedy warunki działania opery w Bydgoszczy były diametralnie różne od dzisiejszych. Wówczas chcieliśmy przede wszystkim zwrócić uwagę na budowany od lat gmach Opery Novej, na drzemiący w tej surowej bryle potencjał i ogromne możliwości. Przez pierwsze lata nikt chyba nie przypuszczał, że impreza nabierze takiego rozmachu. Stworzyliśmy coroczny festiwal, który wszedł na stałe do kalendarza imprez operowych, ma wierną publiczność i na który udaje nam się zapraszać coraz ambitniejsze zespoły. Dzisiaj możemy się pochwalić sporym gronem świetnych artystów, którzy przewinęli się przez te 15 lat. Docieramy do zespołów, które udaje nam się ściągnąć do Polski wyłącznie na nasz festiwal, a nie przy okazji tournee po Europie Wschodniej.

I nimi chciałby pan się, w tym roku szczególnie pochwalić?

- Nie ukrywam, że przyjazd Opery Kameralnej z Sankt Petersburga Jurija Aleksandrowa oraz Koreańskiego Baletu Narodowego jest dużym sukcesem organizacyjnym i mam nadzieję że będzie też artystycznym. Liczę, że "Dama pikowa" z Petersburga zrobi wrażenie, podobnie jak i najświeższa premiera Koreańczyków. Dużo obiecujemy sobie po ich wizycie w Bydgoszczy i inscenizacji "Romea i Julii". Pokazywanie spektakli baletowych na festiwalu ma długą tradycję. Zawsze jednak jest także coś z lżejszego repertuaru, by zachęcić tych, którzy z reguły rzadko odwiedzają operę. Dla nich proponujemy w tym roku musical tak nietypowy jak "Francesco" z Teatru Muzycznego w Gdyni.

Pokazujecie też "Iwonę księżniczkę Burgunda", operę Zygmunta Krauzego, którą pewnie warto skonfrontować z częstymi inscenizacjami teatralnymi utworu Witolda Gombrowicza?

- Oczywiście, że tak. W tym roku mamy dosyć wyjątkową sytuację, bo jest sporo nietypowych spektakli. Czasem wręcz nie chce się wierzyć, że istnieją; operetka Karola Szymanowskiego, "Stiffelio" Giuseppe Verdiego czy właśnie opera Krauzego, której pokaz uświetni sam kompozytor.

"Stiffelio" zapowiada się dość tajemniczo, nie dość, że to nieznana opera Verdiego, to jeszcze wyreżyserowana przez Pawła Szkotaka, twórcę off-owego teatru poznańskie Biuro Podróży.

- To szalony eksperyment Sławomira Pietrasa, dyrektora Teatru Wielkiego w Poznaniu. Uważam, że byłbym mało odpowiedzialnym szefem festiwalu, gdybym nie skorzystał z takiej gratki i nie zaprosił tego tytułu.

Zaskoczeniem dla wielu będzie też "Loteria na mężów" Karola Szymanowskiego.

- Szymanowski i operetka to rzeczywiście brzmi zaskakująco. Przeciętny zjadacz chleba odbiera go jako twórcę muzyki trudnej. To dziwne, że nie jest kojarzony z bardziej przystępnymi dziełami. Nie mówię już o "Harnasiach", ale choćby o "Stabat Mater", to jest naprawdę poruszająca muzyka. A my wciąż z nazwiskiem Szymanowski łączymy dzieła symfoniczne, które wymagają pewnego wyrobienia muzycznego.

A pana zdaniem jest twórcą zapomnianym czy niedocenianym?

- Myślę, że nie znaleziono odpowiedniego klucza do jego promocji. Pokazując często te trudne dzielą albo przypisując im wydumane ideologie, zraża się do muzyki Szymanowskiego przeciętnych melomanów. Zwłaszcza tych, którym opera polska kojarzy się wyłącznie z Moniuszką. Byłem kiedyś w Bratysławie na organizowanej przez British Council konferencji poświęconej marketingowi w teatrach operowych. Tam przedstawiciele English National Opera wyjaśniali, jak cały zespół ludzi przygotowywał publiczność do odbioru Brittena. Już rok przed premierą jego opery czynili odpowiednie przygotowywania, tłumaczyli, namawiali. W naszym przypadku powinno być podobnie. To spotkanie uświadomiło mi, że mamy narodowych kompozytorów - Moniuszkę, Szymanowskiego, Chopina - i wydaje się nam, że z popularyzacją ich dorobku nie musimy nic robić. Nic bardziej mylnego. Żaden Polak miłości do ich muzyki nie wyssał z mlekiem matki.

Robi pan festiwal operowy, ale konsekwentnie umieszcza w programie operetki, a zwłaszcza musicale.

- Generalnie operetka nie wytrzymała próby czasu i musical w tej rywalizacji wygrał, ale jest też druga strona medalu. Gdziekolwiek zagra pan dobrą operetkę, zawsze przyjdą tłumy. Złośliwcy mówią co prawda, że wiek publiczności operetkowej zaczyna się od 60 lat w górę, ale to plotki. Decydując się na wystawienie najlepszych tytułów, mamy widzów w każdym przedziale wiekowym: począwszy od młodzieży szkolnej do emerytów. I wszyscy się znakomicie bawią.

Waszym tegorocznym daniem firmowym będzie "Jaś i Małgosia".

- To kolejny prowokacyjny tytuł. Postaraliśmy się o nowe tłumaczenie libretta dokonane przez Romana Kołakowskiego i chcemy odejść od konwencji domku z pierników, złej czarownicy, która na szufli wkłada niegrzeczne dzieci do pieca. Pragniemy raczej pokazać zagrożenia bardziej związane z dniem dzisiejszym. Liczymy, że będzie to spektakl, na którym dzieci zobaczą swój świat, a dorośli powrócą do czasów dzieciństwa. To nie będzie typowa bajka, na której rodzice będą tylko pilnować, żeby pociechy nie zjadły za dużo cukierków, wierzę, że wszyscy znajdą w tekście i w muzyce coś dla siebie.

Dysponuje pan tak fantastyczną sceną, że może realizować niemal każde marzenie artystyczne. Czy jeszcze coś zostało do spełnienia?

- Gdyby wszystkie marzenia zostały spełnione, myślę, że...

... pojawiłyby się następne.

- Część marzeń weryfikuje życie. Mamy na przykład znakomitą inscenizację "Turandot" Pucciniego, której nie możemy grać ze względu na obsadę. Do partii Kalafa jest w Polsce tylko jeden kandydat a nie stać nas na sprowadzenie drugiego zza oceanu. Podobnych prozaicznych problemów jest więcej, choćby z "Opowieściami Hoffmanna" Offenbacha. Ale to nie tylko polska bolączka, Niemcy mają kłopoty że swoim Ryszardem Wagnerem. I też podnoszą alarm, że niedługo nie będzie komu go śpiewać. Tak więc marzeń jest dużo i myślę, że do końca życia ich nie zabraknie.

Czy w Bydgoszczy udało się panu przez te lata wykształcić pewien snobizm na chodzenie do opery?

- Chyba tak i to zjawisko dotyczy zarówno sponsorów, jak i osób, które tylko chcą bywać w naszym teatrze. Mamy widzów, którzy przychodzili na pierwsze festiwale z obowiązku, a dzisiaj lubią się spotykać, dyskutować o przedstawieniach. Co więcej, są też firmy czy sponsorzy z branż niezwiązanych z kulturą. Można zadać sobie pytanie, co ta firma zyskuje, będąc naszym sponsorem. Pozornie nic, ale robi to ze snobizmu, bo wie, że dobrze jest się pokazać w gronie tych, którzy nas wspierają. Gdyby jeszcze wszystkie uregulowania prawne były korzystniejsze, to kwoty nam przekazywane byłyby znacznie wyższe.

Jesteśmy teatrem o bardzo różnorodnym repertuarze. Tę politykę prowadzę od kilkunastu lat wychodząc z założenia, że każdego widza należy szanować i o każdego walczyć. Po "Jasiu i Małgosi" kolejną premierą będzie więc musical "My Fair Lady", który przygotuje Maciej Korwin, dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni. I liczę na to, że tak jak "Hrabina Marica" czy "Zemsta nietoperza" będzie to tytuł, który utrzyma się w repertuarze aż do kompletnego zdarcia kostiumów i zniszczenia dekoracji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji