Artykuły

Dymy bez ognia

"Klątwa" w reż. Piotra Tomaszuka w Teatrze Wierszalin w Supraślu. Pisze Jerzy Szerszunowicz w Kurierze Porannym.

Piotr Tomaszuk dwukrotnie wyreżyserował "Klątwę" Wyspiańskiego. O tym drugim można powiedzieć, że jest głośne i dymne.

Do "Klątwy" mam stosunek osobisty: od tego przedstawienia zaczęła się moja fascynacja Wierszalinem. Ta inscenizacja na długie lata stała się dla mnie czymś w rodzaju teatralnego wzorca: wszystko, co potem oglądałem, pozostawało w relacji do "Klątwy". Również obecna inscenizacja. Czternaście lat temu wychodziłem z teatru z głową nabitą emocjami i pytaniami, miałem potrzebę, fizyczny przymus, by z kimś o tym porozmawiać, by podzielić się doświadczeniem teatralnego cudu. W sobotę trochę się nudziłem. Chwilami byłem lekko zażenowany. Po spektaklu rozmowy nie kleiły się - chyba nie bardzo było o czym rozmawiać. Dręczy mnie tylko jedna wątpliwość: Mistrz pobłądził czy publiczność nie dorosła?

Formalne fajerwerki

Panuje posucha. Wiejska gromada poszukuje wytłumaczenia "kary bożej". Znajduje winowajcę w osobie księdza, który zgrzeszył ze służącą. Prosty lud, zniechęcony występkiem kapłana, zwraca się o pomoc do pustelnika. Ten oświadcza, że trzeba złożyć ofiarę, żeby odwrócić klątwę. Dochodzi do tragedii - w płomieniach giną dzieci księdza i służącej.

Tak w największym uproszczeniu przedstawia się historia opowiedziana w "Klątwie". Czternaście lat temu Tomaszuk zrobił z niej dramat religijny, społeczny i psychologiczny. W sobotę ta sama historia zamieniła się w show pełne dymu i krzyczących jak w opętaniu aktorów. Rozlewa się dużo czerwonej i niebieskiej farby - symbolika w miarę czytelna. Aktorzy tarzają się w niej z poświęceniem - to już nie jest takie oczywiste.. Tego typu sceny posiadają wizualną urodę i - "dopalaną" muzyką - ekspresję. Przedstawienie ma w sobie coś z opery (przerośnięta, rozbuchana forma), odrobinę pantomimy (niektóre role skonstruowane są głównie z min i póz), jakieś powidoki przedstawień Kantora też się da zauważyć. Całość jest wizualnie urodziwa, pod warunkiem, że do kogoś przemawia uroda wizji w typie malarstwa Zdzisława Beksińskiego. Scenografia, jak na Wierszalin, wyjątkowo rozbudowana i masywna. Kostiumy Evy Farkasovej - podobnie jak w kilku poprzednich realizacjach Wierszalina - kuse, eksponujące ciało aktora. Tak to widać, czyli wcale nieźle. Znacznie gorzej "Klątwę" słychać, a co za tym idzie, pojawiają się też problemy z rozumieniem.

Szkolne błędy

Narracja jest wyraźnie nastawiona na kontemplację, studiowanie emocji, stanów i obrazów, a nie opowiadanie klasycznej historii. Takiej ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, z bohaterami mocno w niej osadzonymi, którzy razem z opowieścią rozwijają się, bogacąc swoje konstrukcje psychiczne, znaczy charaktery. Przydają się też perypetie, czyli momenty zwrotne - zdarzenia popychające akcję w zaskakującym dla widza kierunku. Efektem tego procesu jest narastające stopniowo zainteresowanie sztuką, które zmierza do rozładowania - to się nazywa punkt kulminacyjny, w którym powinniśmy przeżyć katharsis, czyli oczyszczające wyzwolenie uczuć. Tyle klasyka. "Klątwa" z nią zrywa. I dobrze, bo mogłoby być ciekawie. Szkoda że zrywa też z podstawowymi prawidłami warsztatu.

Przedstawienie tak mocno odwołuje się do kompetencji widza (w tym przypadku do znajomości tekstu Wyspiańskiego albo poprzedniej "Klątwy"), że gubi opowiadaną historię. Mam podejrzenia, że widzowie, którzy zechcą poznać historię grzesznej miłości księdza i służącej, z samego przedstawienia dowiedzą się niewiele ponad przytoczone powyżej łopatologiczne streszczenie. I to też z pewnym trudem. Choćby dlatego, że przez pierwsze pół godziny trudno wyłowić z monologów jakieś artykułowane frazy. Czasem umykają nawet pojedyncze słowa. Wiemy, że mówi się na scenie po polsku, ale słyszymy obcy język. Potem z "odsłuchem" jest lepiej, ale też nie idealnie.

Jeżeli to świadomy zabieg, to - przyznaję szczerze - nie rozumiem jego sensu. Prostsze wydaje się wyjaśnienie, że "leży" artykulacja - szkolny błąd, nie do uwierzenia w przypadku tej klasy teatru, co Wierszalin.

Dramat czysty i pusty

Podobnie jak w intrydze, łatwo pogubić się w rozumieniu postaci dramatu. Kim są, co robią, co je motywuje? Kim jest Pustelnik grany przez Rafała Gąsowskiego? Jak czytać postać wymalowaną jak operowa diwa (a może bardziej drag queen), nieznośnie zmanierowaną (te wszystkie wygięcia, miny, wdzięczne pozy, powłóczyste spojrzenia, nosowa artykulacja, etc., etc.) - balansującą pomiędzy szaleństwem a clownadą? Co na głowie pustelnika robi wojskowego kroju okrągła czapka (kojarząca się z czapami sowieckich oficerów)? Co poeta (reżyser?, scenograf?) miał na myśli? Jeżeli to metafora balansowania wiejskiej gromady pomiędzy "Rzymem a reżymem", pomiędzy księdzem a pustelnikiem (ktoś złośliwie nazwał tę postać "ręką Moskwy"), to wyjątkowo grubymi nićmi szyta.

Pozostałe postaci dramatu też bazują na tym, że "widz wie". Są ledwie zarysowane. Jedyną w miarę pełną osobą tego dramatu, która nie przepada w zalewie scenicznych fajerwerków, jest Młoda Katarzyny Siergiej. Jako jedyna potrafi wzbudzić autentyczne emocje. Reszta to kalecy przybysze znikąd - konstrukcje psychofizyczne nieodwołujące się do żadnej konkretnej rzeczywistości. Odpowiedź na pytanie, gdzie i kiedy rozgrywa się akcja, nie jest jasna - przynajmniej nie w kontekście spektaklu. Brakuje danych, które pozwoliłyby mętne domysły zamienić w zrozumienie, a w następstwie w identyfikację. Pozostaje obojętność, która szybko zamienia się w nudę. Mam przykre - wierzę, że niesłuszne - podejrzenie, że dezorientacja widowni to tylko pochodna dezorientacji samych aktorów...

W takiej kreacji rzeczywistości scenicznej i jej bohaterów można się dopatrywać świadomego zabiegu, zmierzającego do odarcia z realiów, oczyszczenia ze wszystkiego, co odwraca percepcję od dramatu czystego. Można. Przypomina to trochę dokonania niegdysiejszych teatrów alternatywnych. Mówiło się wtedy o teatrze "poszukującym" (jakby teatr jako taki nie był poszukiwaniem). Twórcy zbuntowani przeciwko skostniałemu teatrowi instytucjonalnemu oferowali ekstremalne środki wyrazu, wyzwoloną wyobraźnię, poszukiwanie granic teatralnej formy - intuicję postawili przed rozumową kalkulacją. Wytworzyli ferment, z którego owoców korzysta dziś teatr instytucjonalny.

Nie mogę zrozumieć, czego w tych rejonach szuka Piotr Tomaszuk? To wszystko już było. Co jest tak wartościowe w tych "starych dekoracjach", by wyrzec się dla nich niemal wszystkiego, co stanowiło o wartości, sile i magii Wierszalina? Tym bardziej, że wszystkie te zabiegi zdają się prowadzić na manowce - w stronę chwilowych olśnień bez głębszej refleksji. Nie mogłem opędzić się od skojarzenia, że oglądam pokaz sztucznych ogni - serie mniej lub bardziej fascynujących rozbłysków, po których pozostaje pustka.

Egzaltacja mile widziana

Nowa "Klątwa" będzie pewnie oceniana bardzo różnie. Kilka tygodni temu na łamach "Kuriera Porannego" Piotr Tomaszuk ostrzegał, że to nie będzie przedstawienie proste, że tym razem celuje w widza przygotowanego na intelektualne wyznania - takiego, który idzie do teatru nie tylko w poszukiwaniu wzruszeń, ale przede wszystkim po to, żeby zrozumieć. O dziwo, po obejrzeniu "Klątwy" mam wrażenie, że im większa wrażliwość na "piękne obrazki", im większa podatność na "nastrój" i "tajemnicę", większa skłonność do egzaltacji, tym wyższa ocena przedstawienia.

Przed premierą w jednej z gazet pojawił się tytuł, że Tomaszuk "Klątwą" celuje w Kościół. Starałem się patrzeć uważnie, ale żadnego działa nie zauważyłem. Nawet odpustowej pukawki. Pewnie wzrok już nie ten. Wszyscyśmy się trochę przez te czternaście lat postarzeli, zmarniali...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji