Artykuły

Klasyka Polska. Dzień piąty

Co oznacza dzisiaj, że Chochoł wstał i płonie na naszych oczach? - o "Szewcach u bram" w reż. Jana Klaty prezentowanych na 33. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych pisze Aleksandra Konopko z Nowej Siły Krytycznej.

"Trzeba mieć duży takt, by zacząć czwarty akt. To nie złudzenie - to fakt", słyszymy na początku przedstawienia Jana Klaty. Reżyser decyduje się na podanie tekstu "Szewców" Witkacego od końca, a to od razu wyznacza wyraźny interpretacyjny trop. Klata ze Sławomirem Sierakowskim (odpowiedzialnym za dramaturgię przedstawienia) zaczynają swoją opowieść w miejscu, w którym Witkiewicz ją skończył. Co więcej, decydują się zamienić akt trzeci na akt czwarty przeskakując tym samym ze świata Witkacego, do najbliższej nam rzeczywistości (ale mimo łatwych do odczytania nawiązań: Scurvy stylizowany na Ziobrę, Dziarscy chłopcy w mundurach AWeBu i komisja śledcza, nie chodzi tu jedynie o IV RP).

Reżyser wybiera z obu tekstów pojedyncze kwestie, konstruując dialogi, które pozwolą mu przybliżyć wątki z Witkacego, które najbardziej go zainteresowały. Idzie za myślą autora sugerującą zbliżający się upadek wyższej kultury i wszystkich związanych z nią wartości. W świecie Klaty ten upadek już się dokonał, a bohaterowie stoją w martwym punkcie, nie wierząc w żadną ideologię.

Akcja nie rozgrywa się w warsztacie szewskim, ale w nie do końca określonej, zamkniętej przestrzeni przypominającej magazyn sprzętu RTV w dużym sieciowym sklepie. Spotykamy tam dwóch Czeladników (Lech Łotocki, Jan Drawnel). Inaczej niż u Witkiewicza, są oni tu przedstawicielami dwóch różnych pokoleń, bo proces upadku kultury i zniewolenia jednostki dotyczy wszystkich w jednakowym stopniu. Czeladnicy mechanicznie wykonują w kółko te same gesty. Aż do znudzenia przekładają z miejsca na miejsce palety z wózków widłowych. Tak wygląda fizyczna praca za małe pieniądze, spychana do magazynów i ukrywana na zapleczach, jak gdyby była wstydem dzisiejszego świata. A ten świat to przestrzeń pożądanego dobrobytu, która dociera do pracowników poprzez telewizyjne ekrany. Ikoną tego wykreowanego upragnionego świata mediów jest w wersji Klaty Irina Zbereźnika (świetna Ewa Kasprzyk), która na scenie pojawia się dopiero na końcu przedstawienia, by zmierzyć się z Prokuratorem Scurvy w erotycznej grze wystylizowanej na przesłuchanie komisji śledczej.

W przedstawieniu zrealizowanym w warszawskim TR szybko okazuje się, że zasłuchanie "w dobrobyt wewnętrzny, w ten komfort bytowania swobodnego w swej własnej psychice jak w futerale" przestaje ludziom wystarczać. Szewcy chcieliby stanąć u bram kolorowego świata dostatku, ale nie mogą, bo u Klaty bunt już nie istnieje. Zderzają się jedynie dwie siły reprezentowane przez Sajetana Tempe (Janusz Chabior) i Roberta Scurvy (Piotr Głowacki), które właściwie tylko się wzajemnie homogenizują, a nie ścierają naprawdę. Nie mają punktów wspólnych, ale również żadna z nich nie wygrywa, nie staje na czele. Klata nie sugeruje innego rozwiązania. Nie ma trzeciej drogi i trzeciej możliwości. Świat jest czarno-biały, a ludzi owładnęła niepokojąca myśl, że aby funkcjonować w otaczającej rzeczywistości, należy jedną z tych sił (opcji politycznych?) zdecydowanie odrzucić, a za drugą się w pełni opowiedzieć. "Szewcy u bram" w dużej mierze mówią właśnie o pułapce takiego myślenia. I mimo, że w takim świecie bunt nie ma szans zaistnieć, władza uznaje magazyn Czeladników za "gniazdo najohydniejszej rewolucji", którą należy stłumić w sali programowego bezrobocia. Reżyser funduje w tym miejscu widzom i bohaterom wspólną torturę. Buduje długą scenę złożoną z wielokrotnie powtarzanej piosenki "nie ma nic lepszego od pracy, kolego" z przedwojennego filmu. Jest to obraz irytujący i przejmujący zarazem. Zdecydowanie silniej oddziałuje jednak późniejsza scena w celi śmiechu. Demoniczny klimat łączący groteskę i atmosferę sennego koszmaru pokazuje epokę końca ideologii, w której więzienna cela zastąpiona jest celą śmiechu, a Kmieć (Adam Marszalik) z drwiną pyta Sajetana: "czy nie widzisz, że walczysz z samą Zasadą Rzeczywistości?" Wraz z niepokojem, który wywołuje ten obraz, narasta muzyka "London Calling" The Clash.

Istnieje w tym spektaklu niebezpieczna pułapka. Reżyser wodzi widzów za nos gotowymi ikonami wyciągniętymi ze świata współczesnej polityki (poza wcześniej wspomnianymi odniesieniami pojawiają się też nazwiska Donalda Tuska czy Henryki Bochniarz) i mimo, że chce nimi sugerować jedynie pewne społeczne i polityczne typy, ułatwia jednocześnie widzowi powierzchowne odczytanie przedstawienia. Jeżeli publiczność nie wsłucha się uważnie w tekst, odczyta sztukę jedynie w oparciu o haczyki-pułapki. A potem zarzuci twórcy epatowanie tanią polityczną satyrą.

Przedstawienie kończy się scena z płonącym Chochołem. Co oznacza dzisiaj, że Chochoł wstał i płonie na naszych oczach? W płomieniach zginęły narodowe idee, a może spłonęła też polska niemoc i uśpienie? Czyżby Klata chciał nam powiedzieć, że powinniśmy się ruszyć z zastałych miejsc?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji