"Pluskwa" Swinarskiego
Majakowskiego, już we wczesnej swej młodości teatralnej uważał Konrad Swinarski za szczególnego - obok, raczej przed Brechtem - autora sztuk scenicznych, w których nie ma rozdziału między literaturą a teatrem. Że każda linijka "Pluskwy" jest immanentnym teatrem, otwartym dla lojalnego autorowi ideowo i artystycznie reżysera, przekonał nas Swinarski ostatnią swą premierą w Teatrze Narodowym.
Wystawił, co prawda, "Pluskwę" już w 1964, w Schiller-Theater Berlina Zachodniego; nie posiadamy materiałów porównawczych, ale musiała być inna. Bo spektakl zależy od zespołu ludzkiego, jakim się na scenie operuje i jaki na widowni współdziała, od materiału językowego tekstu i sposobu myślenia środowiska kulturowo-społecznego. Różnią się także te dwa czasy polityczne, oddzielone dziesięcioleciem i granicą ideologicznie-obyczajową. A przede wszystkim odmienna była wówczas osobowość artystyczna Swinarskiego, bo działo się to przecież przed jego iscenizacją "Nie-Boskiej Komedii" Krasińskiego, przed zanurzeniem się w potężną krynicę polskiej romantyki, przed procesem odkrywania i wypracowywania przez wielkiego artystę współczesnej, dionizyjskiej formy moralitetu.
Gdy w r. 1929 Wsiewołod Meyerhold dawał w Moskwie prapremierę "Pluskwy" - jej część pierwsza w swym temacie i realiach była karykaturalnym, szyderczym plakatem, atakującym ostro aktualną rzeczywistość, w której brutalna, wulgarna siła mieszczaństwa obłudnie i perfidnie usidlała awansujące społecznie, proste i zdrowe jednostki z mas proletariackich. Część druga była utopią; projekcją doktrynalnie uporządkowanego w imię dobra ogółu - przy postępie technicznym, gospodarczym i socjalnym - życia kolektywów, po dziesięciu pięciolatkach radzieckich, z tym lękiem i ostrzeżeniem, że "mieszczuchus vulgaris" może wskrzesnąć i jak dżuma zatruć nową społeczność.
Akcja utopii Majakowskiego wyznaczona na dzień 12 maja 1979 r. jest dla nas epoką prawie dzisiejszą. Rosyjska, zaś rzeczywistość z 1929 r. i ówczesne moskiewskie realia - jakże to daleko! Ta przemiana znaczeń tekstu podyktowała Swinarskiemu i jego współpracownicy, scenografowi Ewie Starowieyskiej, nowy, słusznie wykorzystany sens feerycznej komedii i odpowiednie rozwiązania artystyczne. Część druga jest dla nas dziś ważniejsza, bliska, przyległa.
Poetyką całości jest baśniowość. Liryczna muzyka skrzypiec wyławia z zamglonej dali moskiewski drewniany zaułek, wtłoczony wraz ze swoim parterowym "uniwermagiem" i kopułkowatą cerkiewką miedzy wyrosłe żelazne konstrukcje budownictwa socjalistycznego. Placyk i typy sprzedawców u-licznych, dodana przez reżysera para mimów, młodych, zakochanych, mają już coś z rzewnych przypomnień, naiwnego obrazka ludowego, póki nie wtargnie na scenę w wyniosłym, czerwonym, odkrytym aucie świat mieszczańskiej, zapasionej, agresywnej kołtunerii.
Jest to świat jaskrawy, groteskowy, reżyser podkreśla to obsadzeniem roli madame Renesans zażywnym aktorem, jego tors, wymalowana twarz, trefiona fryzura przypominają dawne fryzjerskie lalki na wystawach "salonów damskich". Toporność, niedźwiedziowatość, chamstwo uczuciowe Prisypkina, na pierwszy rzut oka niesympatycznego, budzić będzie wrażenie, że do jego wykolejenia się, wyobcowania z klasy robotniczej, przyczyniła się nie tylko eskalacja mieszczańskiej reakcji, ale i tępy, schematyczny, despotyczny biurokratyzm urzędników rewolucyjnej rzeczywistości. Swinarski nie znęca się nad Prisypkinem, ośmiesza go tylko. Najmocniej chłoszcze satyrą filisterskie pięknoduchostwo i przewrotność eks-kamienicznika, Bajana.
"Czerwone wesele" Prisypkina z manicurzystką Elzewirą Renesans (scena obrotowa na oczach widza, zmienia miejsca akcji) jest gargantuicznym teatrem orgii, tak dobrze demaskującym karykaturalne typy przeszłości, jak też zgrabnie aluzyjnością szydzącym z niezmiennych obyczajów we współczesności.
Część druga rozgrywana jest naturalnie, z dzisiejszą potocznością w powszechnej bieli, wśród przeszklonych wieżowców. Że Europa - bo poszerzyła się geografia terenu akcji komedii - jest stelewizowana, zamienia się na laboratorium, że musimy się ratować państwową polityką ochrony dotychczasowego naturalnego środowiska człowieka - już przyzwyczailiśmy się. Szczegóły w realiach fantazji Majakowskiego oraz pomysły inscenizacyjne Swinarskiego przyjmujemy jak dobre dowcipy. Bawi nas i budzi zamyślenie, uogólniające refleksje, ironia Swinarskiego, chce się stwierdzić, że z polskiej romantyki wykwitła ironia w obronie jednostki, jej niepodległej osobowości w ramach wspólnie ukształtowanych praw i obowiązków, w obronie możliwości na co dzień, niespodziewanych, uczuciem, radoscią pulsujących uroków życia. (Żartobliwym i estetycznym tego znakiem jest baletowo-malarski striptease).
Ten ton bardzo osobisty Swinarskiego pogłębia się w sytuacjach z Prisypkinem, ocalonym w pożarze i odmrożonym wraz z pluskwą za kołnierzem. Żałosna postać z tamtego świata budzi u reżysera dwoisty stosunek. Wierności fabule, przypisującej obskurnemu, pogardzonemu ssakowi jedynie funkcje zoologicznego karmiciela pluskwy, towarzyszy uczucie pomocnego współczucia dla fizycznej nędzy, moralnego upadku i bytowej sytuacji, nawet odruch sympatii w gogolowskim finale, skierowanym bezpośrednio do publiczności na widowni. Czas historyczny i reżyser pomogli Majakowskiemu. Przedstawienie staje się artystyczną poezją, jest śmieszne i tragiczne, dzieje się wielka moralistyka.
Swinarski uszanował prostotę utworu, wagę jej gęstego, celnego, żyjącego prawdą dowcipu słowa, nośnego w wytrawnym przekładzie Seweryna Pollaka. Przedstawienie, bez przerostów formy inscenizacyjnej, jest pieczołowicie i precyzyjnie aktorskie. Toczy się w świadomie zwolnionym tempie, pauzy w grze mają swój teatralny sens prowokowania na widowni psychicznych napięć, wszystkie ma-łosłowne epizody mogą się aktorsko wypowiedzieć, współtworzą charakter przedstawienia i jego artystyczną rangę.
Z licznej obsady, chwaląc wszystkich, trzeba wyróżnić przedstawicieli kilku pokoleń: Aleksandra Dzwonkowskiego (Drużba) i Jana Ciecierskiego (Dawid Renesans), soczystych i utrzymanych w stylu komedii groteskowej, Edwarda Raucha za kabaretową madame Renesans, Zdzisława Wardejna, który żywymi rysami samoupojenia i przebiegłości lekko wyposażył burżujską figurę Ilega Bajana, Tadeusza Janczara za proletariacką autentyczność ślusarza i Starszego mechanika, Bohdanę Majdę za rozlewną słodycz Elzewiry, Eugeniusza Robaczewskiego (farsowo zabawny Gość), Wojciecha Brzozowicza (różnobarwne role Swata buchaltera i Profesora), Wiktora Zborowskiego, który dziarsko przewodził cyrkowej błazenadzie Strażaków oraz, lecz nie na ostatku, Anitę Dymszównę w trzech giętkich i melodyjnych, w różnym nastroju upostaciowaniach dziewczęcego erosa. Feeryczność komedii dopuszcza, wymaga nawet tej bujności form i przerywników muzyczno-tanecznych, pantomimicznych.
Wielką rolę daje Tadeusz Łomnicki jako Prisypkin. Niepokojące nieraz u niego deformacje środków aktorskich, tu mają swą właściwość swoistą, inkrustują i odrealniają poetykę roli, hiperbolizują i uniwersalizują postać. Molierowski humor lekcji tańca i ogłady towarzyskiej (doskonała scena z Wardejnem) - znajduje gorzką replikę w scenach zoologicznego pokazu.
Ewie Starowieyskiej należą się miłe słowa uznania za czystość scenografii, a gorące za ostatnie dni pracy przedpremierowej.