"Pluskwa" komedia feeryczna
Wybrańcy bogów umierają młodo. Wielki poeta radziecki, Włodzimierz Majakowski, odszedł mając lat niespełna 37. Wielki polski reżyser Konrad Swinarski zginął w katastrofie samolotowej pod Damaszkiem w wieku lat 46. Może to nie tylko przypadek, że ostatnia jego praca, doprowadzona prawie do końca - to właśnie inscenizacja świetnej komedii satyrycznej Majakowskiego pt. "Pluskwa".
Premiera wyznaczona była na dzień 2 września. Próby generalne zacząć się miały 26 sierpnia, w dniu powrotu Konrada Swinarskiego z Szirazu, dokąd leciał, by omówić występy Teatru Starego z Krakowa w przyszłorocznym festiwalu. Niestety, nie powrócił już z tej ostatniej podróży. Dyrekcja Teatru Narodowego i zespół uczestniczący w przedstawieniu "Pluskwy" podjęli trudną, ale jedynie słuszną w tym wypadku decyzję: doprowadzą przedstawienie "Pluskwy" do premiery, zachowując to wszystko, co opracował sam Swinarski i uzupełniając braki czy luki z pomocą Ewy Starowieyskiej, scenografa spektaklu. Swinarski inscenizował już raz "Pluskwę" w berlińskim Teatrze im. Schillera. Starowieyska współpracowała z nim wówczas i znała najlepiej partyturę przedstawienia, świateł, sytuacji itp. Tak doszło do premiery. Do programu dołączył dyrektor Teatru Narodowego, Adam Hanuszkiewicz, kilka słów od siebie: "Czcząc pamięć Konrada Swinarskiego podjęliśmy trudną decyzję zrealizowania wszystkich jego postanowień, włącznie z utrzymaniem wyznaczonej daty premiery (...) W dniach żałoby zespół nie wychodzi na scenę po zakończeniu przedstawienia".
W dniu premiery przedziwny nastrój panował na widowni. Następnego dnia odbyć się miał pogrzeb Swinarskiego.
Cała widownia przytłoczona była świadomością niedawnej tragedii. A cóż dopiero aktorzy. I oto grać mieli "feeryczną komedię", jak nazwał ją Majakowski. Pierwsza scena przeszła w całkowitym milczeniu i wielkim skupieniu. Można było ocenić świetną kompozycję sytuacji, ale trudno było śmiać się z dowcipnych satyrycznych kwestii Majakowskiego, jak również z licznych pomysłów inscenizacyjnych Swinarskiego. Aktorzy byli także skrępowani, jakby onieśmieleni zadaniami, jakie wykonać mieli w tak osobliwych i niesprzyjających warunkach. A jednak po pewnym czasie otrząsnęli się z przygnębienia i zaczęli grać coraz swobodniej, coraz lepiej. Na sali odezwały się naprzód nieśmiało, potem coraz głośniej śmiechy, po kilku kwestiach rozbrzmiały oklaski. A potem przedstawienie poszło już swoim torem, aż do końca. Były w nim sceny olśniewające, które uświadomiły nam raz jeszcze, jak wielka była siła obrazu i jak bogata wyobraźnia Swinarskiego. Były też sceny słabsze. Być może, iż Konrad nie zdążył ich jeszcze wycyzelować, pozostawiając sobie ostateczny szlif na próby generalne. Całość pozostawiła jednak niezapomniane wrażenie.
Cóż jest największą siłą tego przedstawienia? Przede wszystkim wierność Majakowskiemu. Jak zawsze Swinarski uszanował każde prawie słowo autora. Nie kreślił, nie zmieniał, nie "interpolował" i nie przestawiał. Zagrał to, co zostało napisane, lecz przeczytał tekst z największą uwagą i wnikliwością. Dzięki temu "Pluskwa" nabrała zupełnie innych wymiarów niż to dotąd w wielu przedstawieniach bywało. Jak wiadomo, pierwsza jej część rozgrywa się w roku 1929 i stanowi satyrę na drobnomieszczańskie ciągoty robotników, odrywających się od swej klasy. Słychać tu echa NEP-u i negatywnych zjawisk, związanych z koniecznością szybkiej odbudowy zniszczonej przez wojnę domową i lata głodu radzieckiej gospodarki lat dwudziestych. Jest to bardzo dowcipne, ale chyba dla nas już dziś mniej ciekawe. Dotychczasowi inscenizatorzy "Pluskwy" kładli zwykle największy nacisk na tę część sztuki.
Tymczasem dla nas najważniejsza jest jej druga część, która rozgrywa się w roku 1979, w 50 lat po weselu Prisypkina, vel Pierre Skrypkina. W szczytowym momencie zabawy weselnej wybuchł pożar, który strawił wszystko. Przyjechali strażacy i tak długo polewali wodą płonący dom, aż skutkiem mrozu Prisypkin znalazł się w lodowej trumnie i przetrwał w piwnicy spalonego domu aż do momentu odnalezienia go po półwieczu. Teraz ma zostać odmrożony. Majakowski konfrontuje jego myśli i obyczaje z zachowaniem ludzi przyszłości, jak sobie ich w roku 1928 wyobrażał. Dla niego była to tylko fantazja i futurologia. Dla nas - to prawie dzień dzisiejszy. Dlatego druga część "Pluskwy" może być dla współczesnej publiczności tak istotna i tak ciekawa.
Swinarski uczynił z niej najważniejszą część przedstawienia. Już w pierwszej części są świetne sceny. Należy do nich lekcja tańca i dobrych manier, jakiej udziela Prisypkinowi w hotelu robotniczym Oleg Bajan, a przede wszystkim wspaniała, wystudiowana do najdrobniejszych szczegółów scena wesela. Uświadamiamy sobie w tym momencie, że "Pluskwa" powstała w tym samym roku, co "Opera za 3 grosze" Brechta. Swinarski przypomina nam o tym w swój subtelny i nie narzucający się sposób. Wesele Prisypkina z Elzewirą Renesans, córką właścicielki zakładu fryzjerskiego, stylizowane jest po trosze na wesele Mackie Majchra z Polly Peachum. Ale oto już wkrótce wkraczamy w zupełnie inny świat drugiej części sztuki i w zupełnie odmienną konwencję artystyczną.
Swinarski nadaje drugiej części "Pluskwy" wymiary szekspirowskie, rozgrywa ją w "wielkim stylu". Epicka scena odmrożenia Prisypkina przypomina scenę przebudzenia Julii w grobowcu rodzinnym. Czujemy wszyscy, że oto jesteśmy świadkami wielkiego wydarzenia; człowiek sprzed pół wieku ma zostać skonfrontowany z nową rzeczywistością. To nie tylko problem Pierre Skrypkina. To problem samego Majakowskiego, jego lęków o to, jaki będzie ów nowy świat, o który on także przecież walczył. Warto tu przypomnieć, że w moskiewskiej prapremierze "Pluskwy" w reżyserii Meyerholda, wielki aktor radziecki Igor Iljinski, który grał Prisypkina, ucharakteryzowany był na Majakowskiego, za zgodą autora.
Drugą część "Pluskwy" grywano zwykle bądź jako satyrę wyśmiewającą "przeżytki przeszłości" uosobione w postaci Prisypkina, owego "mieszczuchus vulgaris", bądź też jako utwór wyśmiewający "nowy wspaniały świat" i jego zautomatyzowane życie. Swinarski nie poszedł żadną z tych dróg. I na tym polega wielkość jego inscenizacji. Wydobył całą dialektykę problemu: pokazał śmieszność Prisypkina, który należy już do niepowracalnej przeszłości, lecz jednocześnie zwrócił uwagę na niebezpieczeństwa "wysuszenia" świata, w którym nie będzie już miejsca na poezję i zabawę, na to wszystko, co nie jest zracjonalizowane i zautomatyzowane, nawet na kieliszek wódki czy kufel piwa. Przypomnijmy, że podobny problem stawiał Aldous Huxley w swym "Nowym wspaniałym świecie". Nie był to więc tylko lęk o przyszłość społeczeństwa socjalistycznego, lecz w ogóle o przyszłość świata. Majakowski buduje na kanwie tej sprzeczności między dążeniem do ciągłego ulepszania świata a niebezpieczeństwem jego zasuszenia lub nawet zniszczenia - tragikomedię o niezwykłej sile komicznej, tragikomedię - ostrzeżenie o rzadko spotykanej wymowie wielkiego uogólnienia. Oczywiście my wiemy dziś, że świat roku 1979 nie będzie wyglądał tak, jak świat z fantazji Majakowskiego. Ale zdajemy sobie sprawę także z tego, ile było w jego obawach trafnych myśli i logicznych przesłanek, ile dyskusji i walk trzeba było stoczyć, by obronić się przed niebezpieczeństwem, które genialny poeta widział tak wyraźnie.
To wszystko jest w przedstawieniu Swinarskiego, które wymaga stałej skupionej uwagi widzów, zmusza ich do myślenia o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Przedstawienie zbudowane jest na zasadzie stałej rozmowy z widzami i ich myślami, aż do owej gogolowskiej kulminacji, w której Prisypkin mówi wprost do publiczności, jak Horodniczy w "Rewizorze": "Obywatele! Bracia! Swoi! Rodzeni! Skądżeście się wzięli? Jak was dużo! Kochani bracia, chodźcie do mnie!" Brak tu tylko słów Gogola: "Z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!"
Koncepcja Swinarskiego została tak dobrze i czytelnie zrealizowana dzięki świetnej grze Tadeusza Łomnickiego w roli Prisypkina. Zrozumiał on doskonale intencję reżysera: zagrał smutnego clowna, wystudiowanego po mistrzowsku w każdym geście i ruchu. Może chwilami nadużywał głosu, nie uwolniwszy się jeszcze całkowicie z pewnej maniery i zaśpiewu, które pozostały mu po roli Artura Ui, lecz kilka kwestii, decydujących o sensie przedstawienia mówi wstrząsająco. Należą do nich słowa: "Nie dlatego przecież odmarzłem, żebyście mnie teraz zasuszyli", jak również powtarzane kilkakrotnie słowo "automatony, automatony", w którym jest strach przed nieznanym i żal za dawnym życiem, i wyrzut, i skarga. Wstrząsająca jest także w wykonaniu Łomnickiego końcowa scena przedstawienia: oto Prisypkin usiłuje wyrwać się z klatki, w jakiej go zamknięto. Kiedy zaś łapią go dozorcy i wprowadzają z powrotem do jego więzienia, rzuca się na swą pryczę, ukrywa twarz w dłoniach, jakby wstydził się swej słabości i cichutko płacze. Wielka tragiczna scena, godna szekspirowskiego finału.
Obok centralnej roli Tadeusza Łomnickiego, która góruje oczywiście nad całym spektaklem, są tu także inne świetne prace aktorskie. Należy do nich Oleg Bajan Zdzisława Wardejna ze swą śmieszną elegancją prowincjonalnego lowelasa i Rozalia Pawłowna Renesans, właścicielka salonu fryzjerskiego, którą gra mężczyzna - Edward Rauch. Pomysł reżysera - wręcz nieprawdopodobny. Oto rolę kobiety gra wysoki, tęgi mężczyzna, mówiący grubym głosem, prawie basem. A jednak pomysł sprawdził się świetnie. To jeszcze jeden efekt osobliwości, których tak wiele było zarówno w samym utworze Majakowskiego, jak i w inscenizacji wiernej jego stylowi i poetyce. Wychodząc z Teatru Narodowego, pełen jeszcze wrażeń, nie mogłem oprzeć się uczuciu żalu, że wielki reżyser już nie żyje, że nie zobaczymy już jego nowych prac. Do tego smutku dołączyła się jednak myśl o tym, że przecież pozostał po nim ten ślad, tak ulotny, jak ulotna jest sztuka teatru. Ślad wielki, choć krótkotrwały. Spróbujmy zachować go jak najdłużej, by trwał w pamięci potomnych, kiedy już zniknie ze sceny. By głos Konrada Swinarskiego dotarł do potomnych, którzy poznają jego dzieło już tylko z naszych opisów i relacji...