Artykuły

Tajemnica gdyńskiego sukcesu Jerzego Gruzy

Teatr Muzyczny w Gdyni znalazł się pod koniec 1982 roku na zakręcie. Potrzebował silnego wodza, który wyprowadzi dobrze wyszkolonych i doświadczonych artystów z cienia, stworzy dobry repertuar, odzyska zaufanie widzów, a może sięgnie po nowe musicalowe zdobycze. Duch miejsca czuwał nad teatrem i zaskoczył wszystkich, bo szybko okazało, że nowym dyrektorem będzie postać wybitna, Jerzy Gruza - wspomina Sławomir Kitowski w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Każdy zastanawiał się dlaczego tak znany, doświadczony i ceniony artysta zdecydował się pracować w Gdyni. Gruza [na zdjęciu], wnikliwy obserwator naszej siermiężnej wówczas rzeczywistości, dowcipnie i mądrze komentujący ją w swoich serialach "Wojna Domowa" i "Czterdziestolatek", do dziś chętnie oglądanych, oraz programach rozrywkowych i spektaklach Teatru Telewizji - po wprowadzeniu stanu wojennego nie był mile widziany w warszawskiej telewizji opanowanej przez mundurowych. Pracował jednak tam od jej narodzin i był zbyt ceniony i popularny, aby pozostać bez pracy, więc wysłano go na prowincję, za jaką uważano gdyński teatr. Krystyna Gucewicz pytając: "Cóż pana zajęło w teatrze, w którym się śpiewa, tańczy i gdzie na dobrą sprawę o nic nie chodzi?" usłyszała od Gruzy taką odpowiedź: "Czy rzeczywiście o nic nie chodzi? To nie tak. Często tzw. poważny repertuar realizuje się tak, że dopiero o nic nie chodzi. Sadzę, że poprzez inteligentną, ironiczną komedię można częstokroć przekazać więcej prawdy i wzruszeń niż przysmucaniem w tzw. poważnym repertuarze".

Jerzy Gruza przyjechał do Gdyni w styczniu 1983 r. i najpierw zrobił przegląd kadr i możliwości zespołu w "Madame Sans-Gene" Marianowicza i Kisielewskiego. Reżyser podkreślił kunszt aktorski Urszuli Polanowskiej, Józefa Korzeniowskiego i Kuby Zaklukiewicza a młody, brawurowo grający zespół kipiał energią. Później zmierzył się z "Pericholą" Offenbacha, a więc klasyczną operetką, którą obejrzało ponad 30 tys. widzów. Deklarował zdrowy eklektyzm gatunkowy i kontynuację formuły teatru poszukiwań. W lutym 1984 r. teatr wystawił "Widma" wg "Dziadów" A. Mickiewicza z muzyką St. Moniuszki, w reż. Ryszarda Peryta, obsypane nagrodami na Konfrontacjach Klasyki Polskiej. Po raz pierwszy teatr muzyczny stanął w szranki na równi z teatrami dramatycznymi i osiągnął wielki sukces. To był dopiero początek, czuło się, że nadchodzą lepsze lata. Kilka tygodni później Gruza zaskoczył wszystkich "Drugim Wejściem Smoka" - rodzimym musicalem-kabaretem napisanym przez Andrzeja Korzyńskiego, Stefana Friedmana i Pawła Binke (czyli J. Gruzę). "Franek Kimono Story" okazał się najlepszą rewią jaką można było w 1984 r. zobaczyć na polskich scenach.

A przecież minął zaledwie rok pracy Gruzy w Gdyni. Zespół, który mu bezgranicznie ufał pokazał potencjał i głód sukcesu, co ostatecznie przekonało go do przeprowadzenia się na stałe nad morze. Umysł zajmowały mu myśli o zrealizowaniu w Gdyni arcydzieła musicalu amerykańskiego. Gdy Franek Kimono bawił całą Polskę, Jerzy Gruza przygotowywał się do wystawienia "Skrzypka na dachu". Licencję załatwił, czyli wyprosił za darmo u kompozytora Josepha Steina, tłumacz Antoni Marianowicz (nasza złotówka wtedy nic nie znaczyła). Premiera w Gdyni odbyła się 24 listopada 1984 roku, odniosła oszałamiający sukces i od tego dnia teatr był zapraszany na najlepsze sceny w Polsce i tournee zagraniczne. Warszawska publiczność biła na stojąco brawa przez 20 minut non stop, a Krystyna Gucewicz w "Życiu Warszawy" pisała: "Czekaliśmy na to przedstawienie dwadzieścia lat od premiery w Nowym Jorku, gdzie "Skrzypek na dachu" rozpoczął triumfalny pochód przez świat. I warto było czekać. Poczekać na Jerzego Gruzę, Jana Szurmieja, na wszechstronny zespół Teatru Muzycznego w Gdyni, żeby zobaczyć prawdziwie wielką, nie udawaną sztukę musicalu. Powstał spektakl porywający, naznaczony perfekcyjnym mistrzostwem wszystkich komponentów. Spektakl wybitny, choć niby tylko z podwórka lżejszej, rozrywkowej muzy."

W tym przedstawieniu wszyscy artyści zagrali doskonale, ale trzeba wspomnieć nieodżałowanego Juliusza Bergera w roli Tewiego i wspaniałą Marię Trzcińską, która zagrała we wszystkich 500 spektaklach, nie opuszczając żadnego, co jest swoistym rekordem. Polska oszalała na punkcie tego spektaklu. Byłem z zespołem w Krakowie i Warszawie, jako szef reklamy i wydawnictw, gdzie na Placu Defilad, na konstrukcji zarezerwowanej na portrety partyjnych bożków umieściłem olbrzymi (9 x 6 m) plakat "Skrzypka", który był moim pierwszym projektem dla teatru. Był to też pierwszy billboard reklamowy w Polsce. "Od wielkiego sukcesu "Skrzypka" zaczęły się wspaniałe sezony. W zespół teatru wstąpił niezwykły kolorowy duch" - wspomina Dorota Sobieniecka (ówczesny kierownik literacki). Praca z Gruzą, który potrafił być wymagającym "tyranem" dawała wszystkim wiarę w sukces, a przede wszystkim miała sens. Powstawały kolejne premiery, mniejsze i większe, wiele z nich reżyserował osobiście. Znakomite wyczucie przestrzeni i muzyki sprawiło, że jego sceny zbiorowe zapierały dech w piersiach: wesele w "Skrzypku", stepowany taniec z łyżkami w "Me and My Girl", ślub Doolittla w "My Fair Lady", kupcy w świątyni w "Jesus Christ Superstar".

Po sukcesie "Skrzypka" kolejne premiery Jerzego Gruzy: "My Fair Lady", "Jesus Christ Superstar", "Les Miserables", "Człowiek z la Mańczy", czy nawet rodzimy "Żołnierz Królowej Madagaskaru" ugruntowały prekursorską i bezkonkurencyjną pozycję najlepszej sceny musicalowej w Polsce. Jaka była tajemnica tych sukcesów? Myślę tak: doświadczenie jakie Jerzy Gruza wyniósł z wieloletniej pracy w Teatrze Telewizji, gdzie wyreżyserował blisko 60 spektakli, w tym kilka arcydzieł takich jak: "Rewizor" Gogola, "Eryk IV" Strindberga, "Mieszczanin szlachcicem" Moliera, "Kariera Artura Ui" Brechta, czy "Antygona" Sofoklesa - zaowocowało w Gdyni. Mierzenie się z dziełami światowego formatu, odważne i rozważne podejście do wielkiej literatury, poszukiwanie w niej uniwersalnych wartości i współczesnego przesłania, w końcu praca z najlepszymi aktorami i realizatorami w Polsce to była jego kompetencja i kapitał. Tajemniczy klucz do wielkich sukcesów musicalowych znajdował się w jego głowie, talencie, doświadczeniu, niezwykłej intuicji artystycznej, wyczuwaniu ducha czasów i jeszcze w jednym. Pamiętam, gdy zacząłem z nim pracować w teatrze (od 1984 r.), na tablicy ogłoszeń wisiał przypięty pineską wywiad, w którym Jerzy Gruza mówił, że ciekawi go dochodzenie do progu niekompetencji. Był wysoko i mierzył jeszcze wyżej, do gwiazd. Tę wiarę w siebie i marzenia zaszczepił zespołowi i wszystkim z nim pracującym. Tak czynią wielcy wodzowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji