Artykuły

Wrocławska masakra piłą mechaniczną

"Sprawa Dantona" w reż. Jana Klaty w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Leszek Pułka w Dzienniku.

Żadnego tła historii. Ani śladu Wajdy i sporu o Przybyszewską. Ani PRL, ani IV RP. Od początku do końca "Sprawa Dantona" w reżyserii Jana Klaty w Teatrze Polskim jest specyficznym melanżem reżysera. Melanżem z parad w stylu Potockiego, burleski i groteski niemego kina, komedii slapstickowej, współczesnego kabaretu i - zaledwie przez kilka minut - z dramatu.

To dobrze, bo Janowi Klacie udało się zaintrygować publiczność. Dwuipółgodzinną inscenizację ogląda się jednym tchem. Źle, bo niezwykle gęsty, przenikliwy dyskurs Stanisławy Przybyszewskiej o rewolucji i rewolucjonistach nikogo nie przerazi. Klata -jak wielu twórców pokolenia - pozwala wierzyć widzom, że polityka to targowisko próżności, skundlone spiski i kabaret głupców. Uczy pogardy dla historii. Śmiertelny horror władzy zmienia w karuzelę popowych konwencji.

"Sprawa Dantona" w Teatrze Polskim bawi, zdumiewa, intryguje, zachwyca, lecz ani przez sekundę nie wzrusza i nie przeraża. Klata nie dławi gardeł, nie zmusza do refleksji, nie zastanawia. Wywołuje pusty, nietrafiający w sensy tekstu rechot - jakby przekonywał, że historia i polityka to tylko sitcom, cyrk, bo już nie szekspirowski dramat. Fani reżysera będą zadowoleni. Spektakl ma dobre tempo i niezwykłą oprawę. Bohaterów rewolucji spotykamy w niby-slumsach. W kostiumach stylizowanych na wiek oświecenia. Komitet Rebespierre'a knuje zamach stanu w kontenerze podobnym do blaszanych szczęk z targowiska. Obok bohaterów budy, budki, dykta, paździerz, falisty plastik, kartony. Republika bezdomnych i tandeciarzy. Na podłodze trociny niczym na cyrkowej arenie.

Konwent, Komitet Bezpieczeństwa, rewolucja to pojęcia, których w tej rzeczywistości nie da się zmaterializować. Rzecz zaczyna kąpiel dyktatora. Bezradnego jak dziecko albo pacjent psychuszki. Oblepiony mokrymi gaciami, z trudem wdziewający surdut i potarganą perukę na mokre ciało, tyran i człowiek chory zarazem. Pytania o sens uprawiania terroru od początku obudowane są scenkami kabaretowymi.

Świr Saint-Just (przekonujący Wojciech Ziemiański) z przyjaciółmi z Komitetu Bezpieczeństwa wpycha Robespierre'a do wanny, by go upokorzyć, nie ocucić. Potem, siadłszy na krawędzi wanny, piewcy terroru umywają stopy - niczym przekupki po całym dniu na targowisku, nie kapłani nowego porządku. Jest w tym tyle ciekawego teatru, że nie starcza czasu na aktualności. Czasem jakieś drobne grepsy obyczajowe, jąkania w stylu Kryszaka parodiującego Michnika.

W tym przedstawieniu dominują konwencje i role. Kilka błyskotliwych, kilka poprawnych. Zdumiewa Marianna Kingi Preis. Ni to władczyni politycznych marionetek, ni to podpita handlara z bazaru. Danton jest sybarytą, seksistą i angielskim TW Poznajemy go w scence rodem z "Austina Powersa". Teatralnie szepcze z agentem Albionu o skorumpowaniu, zdradzie, przyjemnościach życia. Ujeżdża Louise (apetyczna Anna Ilczuk) niczym bohater podrzędnych pornosów. Kolekcjoner psychoz i neuroz polityków, bohater i kontestator motłochu, cynik grający ludźmi niczym właściciel znaczonej talii. Niekiedy trybun wolności i demokracji, częściej apologeta bicza i kiesy jako narzędzi politycznych. W finale chyba zwycięzca.

Znakomita postać to Desmoulins w interpretacji Bartosza Porczyka. Zniewieściały, homoseksualny poeta, zażywny polityczny kogut z czubem peruki nad czołem, błyskotliwy polityczny szyderca na zamówienie, apologeta Dantona, lecz mimo swej groteskowości człowiek honoru. Intryguje też Robespierre Marcina Czarnika. Kapitalny jest wreszcie Danton Wiesława Cichego. Znawca dusz i ciał. Apologeta zdrowego rozsądku. Przykry analityk głupoty zbiorowej. Prostoduszny obłapiacz damskich ciał, który potrafi ryknąć niby lew. Podczas spotkania z Robespierrem, gdy obaj stoją na dachach slumsów, wyniesieni nad arenę, lecz i w stanie swoistej nieważkości politycznej, Cichy i Czarnik dają popis dramatyczny. Wreszcie mówią tekstem Przybyszewskiej. Nie grepsują. Są ludźmi, których czyn przerasta.

Potem jest już tylko żart. Rewolucja jako konwencjonalna maskara w stylu horrorów klasy B. Żadnych ludzi pełnych krwi. Żadnej prywatności. Żadnych tajemnic. Uniwersalizm puent głębokich jak refreny piosenek w stylu pop, obficie sycących spektakl. Kostiumy utwierdzają nas w przekonaniu, że to wszystko fikcja teatru. Żarty i żadnych konotacji społecznych.

Bezradność Klaty wobec tekstu Przybyszewskiej potwierdza przydługi finał, w którym zwycięski Robespierre szamoce się z kumplami od pił mechanicznych w malignie, która nic nie znaczy. Puenty nie ratują gadające zza tekturowego pudła głowy Saint-Justa i Robespierre'a. Puenty po prostu nie ma.

"Sprawą Dantona" Klata nikogo z nas nie uraził i nie sponiewierał. Może naprawdę już jest po sprawie, po epoce polityki. Uważam jednak, iż przekonywanie publiczności, że jest mądrzejsza od politycznych głupków, to za mało. Oglądam zdjęcia z Tybetu, z Białorusi. Jeśli byłyby tylko medialnymi konwencjami, nie łaknieniem wolności, czas umierać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji