Artykuły

Andylupa

Spektakl starczy czy młodzieńczy? O premierze "Factory 2" w reż. Krystiana Lupy w Starym Teatrze w Krakowie dyskutują w Przekroju Jacek Waltoś, Łukasz Drewniak i Tadeusz Nyczek.

Tadeusz Nyczek: Czekaliśmy przeszło rok i mamy wreszcie współczesną wersję wizję słynnej nowojorskiej srebrnej Fabryki Andy'ego Warhola z lat 60. Ale o czym naprawdę jest to dziwne ośmiogodzinne przedstawienie?

Jacek Waltoś: Dla mnie przede wszystkim o pomieszaniu ról w życiu i sztuce. Akcja dzieje się w środowisku artystycznym, ale zadaniem aktorów jest na przykład odrzucenie jakiejkolwiek gry na rzecz maksymalnej naturalności. A w planie samej akcji, choć żadnej tradycyjnej akcji tu nie ma, mamy sztukę też jakby odwróconą: bez konwencji, konstrukcji, właściwie antysztukę. Główny bohater, Andy Warhol, nie tyle coś tworzy, ile steruje, czy nawet wyręcza się innymi. Wszystko jest dla niego polem obserwacji albo manipulacji. Nie ma formy ani hierarchii, każda rzecz lub zdarzenie mogą płynąć w dowolnym kierunku.

Łukasz Drewniak: Mnie się ten spektakl dopełnia razem z "Mistrzem i Małgorzatą" i "Zaratustrą" w swoisty tryptyk Lupy o dziwnych prorokach, mesjaszach, którzy wchodzą w jakąś społeczność i próbują zrealizować tam swoją misję. Motyw mocno autobiograficzny... Pojawia się więc pytanie: co Lupa ma z Warhola? W końcu tam jest postać wielkiej wagi dla współczesnej sztuki, tu - ktoś bardzo ważny dla teatru. Otóż jeśli Warhol oddawał swoją Fabrykę różnym dziwakom kręcącym się koło sztuki, Lupa poniekąd oddał scenę we władanie aktorom. Jakby uwolnił ich z rekwizytorni własnej wyobraźni i pozwolił zaistnieć samodzielnie. Tyle że tamta Fabryka produkowała rzeczywistą sławę, także śmierć, a tu mamy przede wszystkim grę Lupy o siebie samego. O jego teatr i jego aktorów. Mam wrażenie, że otworzył tym spektaklem coś dla siebie nowego. Jakby naraz bardzo odmłodniał, znowu coś zaczynał.

T.N.: A dla mnie to jest rzecz o ostatecznym zrównaniu dzieła sztuki ze wszystkim, co nim nie jest. W ogóle podzwonne dla sztuki jako sztuki. Pokazuje się filmy, w których aktorzy już nie grają, tylko prywatnie wypowiadają chaotyczne zdania albo robią miny. Na samej scenie coś jest czasem "aktorsko" zagrane, ale głównie chodzi o niegranie, raczej bycie, jak najzwyklejsze. To jest fundamentalne zaprzeczenie staroświeckiego pojęcia "twórczości", gdzie z pokładów "nieczystego" życia wydobywa się, jak złoto z rudy, czystą sztukę. Warhol rzeczywiście nie przywiązywał do sztuki jako takiej większego znaczenia, interesowała go bardziej fizjologia bytu. Mógł godzinami filmować śpiącego chłopaka, bo fascynowało go, jak ktoś na przykład śpi. Albo jak się zachowuje po amfetaminie. Fabryka była zresztą siedliskiem różnych sprzeczności w tych kwestiach. Bo na przykład sami warholowcy jednak bardzo chcieli być "prawdziwymi artystami"! Aktorami podziwianymi, znanymi itd. Nawet dla szpanu nazywali siebie supergwiazdami. W ludziach takie ciągoty są niezniszczalne... A Warhol ich w tym zatrzymywał, nie interesowali go jako twórcy "poważnych" wartości artystycznych. Lupa niby wchodzi w skórę i mentalność Warhola, ale w rzeczywistości bierze ich stronę, aktorów artystów. Przecież gdyby nie jego znakomici aktorzy tak świetnie udający niegranie, nie byłoby tego spektaklu.

J.W.: Potwierdza się stara zasada: żeby pokazać, że się nic nie gra, trzeba to doskonale zagrać.

T.N.: Zgoda. Ale spytam prowokacyjnie: co z widzami? Dlaczego muszą znosić całe długie okresy tego niedziania się, gadania dla gadania, filmów praktycznie o niczym?

Ł.D.: Bo to nie miał być spektakl o Benedykcie XVI, ale o Warholu! Niech sobie wcześniej coś o nim poczytają, to się nie zdziwią.

T.N.: Co waszym zdaniem z tego spektaklu wynika? Jaki obraz świata?

J.W.: Choćby taki, że współczesna sztuka coraz bardziej zmierza do specyficznego utożsamienia się z rzeczywistością. Anektuje całe jej fragmenty albo w nią wchodzi...

T.N.: ...warszawska palma czy jeziorko Rajkowskiej, powiedzmy?

J.W.: Powiedzmy. "Factory" świetnie pokazuje źródła tych skłonności. Jest tam i ekshibicjonizm tak dzisiaj popularny, i niewiara w konwencje sztuki, nawet w powód jej uprawiania.

Ł.D.: To chyba najbardziej autoironiczny spektakl, jaki Lupa zrobił. Zaprzecza w nim sobie jako scenicznemu prorokowi, kpi z własnej publiczności padającej na kolana. I chyba trochę z aktorów jako grupy wyznawczej wpatrzonej w jego magiczne gesty. Po warholowsku burzy własny wypracowany mit. Choćby przez odrzucenie wysokiej literatury, którą się dotąd posługiwał. Już nie Dostojewski, Broch, Musil, Bernhardt ani Wyspiański, ale jakieś bełkoty, gadki szmatki, dziwaczne monologi, histerie, wyznania, improwizacje...

J.W.: W odróżnieniu od tezy pana Łukasza o powtórnych narodzinach Lupy mam wrażenie, że jest wprost przeciwnie. To jest dla mnie starczy spektakl. Młody człowiek nigdy by sobie nie pozwolił na takie wielkopańskie odrzucenie, właściwie rozsypanie wszystkiego. Fakt, dzisiaj wszystko wolno. Jednak co innego, gdy rozsypuje ktoś, kto jeszcze niczego nie zrobił, a co innego, jeśli czyni to człowiek mający za sobą wielką biografię. I nagle decyduje się zrobić gest w stronę ryzykowną, ale jakże pociągającą swoją niewiadomą.

Ł.D.: To jest dowód siły czy bezradności? Ma dość kontynuacji, ale nie wie, co w zamian?

J.W.: Jedno i drugie. Bez siły na pewno by tego nie zrobił. A bezradność? Cały spektakl to mimo wszystko wyraźna deklaracja: świat dokądś ucieka, a ja mu się już tylko przyglądam. Młody człowiek tak by nie pomyślał.

Ł.D.: Mówcie, co chcecie, ale jest w tym młodzieńczy wigor. Nawet w tym przyglądaniu się własnej aktorskiej menażerii zamkniętej w klatce sceny, obwąchiwaniu jej z każdej strony.

J.W.: To bardzo kantorowskie. Kantor przecież tkwił cały czas na scenie, dyrygował aktorami, muzyką. Lupa też poniekąd ręcznie steruje spektaklami. No i zauważcie: coraz bardziej widzi scenę w kategoriach malarskiego obrazu. Aktorzy przypominają figury wpisane w wielki fresk sceniczny. Jakby wracał do źródeł, do malarstwa, od którego zaczynał. Spada wartość słowa, a rośnie wartość obrazu.

Ł.D.: Przypominam, Warhol to był mimo wszystko ciemny demiurg. Fabryka produkowała nie tylko filmy, ale i śmierć. Wielu aktorów zabiły narkotyki albo sami się pozabijali. W Lupie jest też coś z ciemnego demiurga, który mówi: nie wiem, co z tej mojej zabawy w Fabrykę wyjdzie, może też jakieś niszczące demony.

T.N.: Jacku, jesteś artystą jasno zdeklarowanym po stronie sztuki, dzieła sztuki. Czy "Factory 2" to dla ciebie dzieło, czy spektakl o niemożliwości dzieła?

J.W.: Gdyby "Factory" nie była dziełem - nawet mówiącym o jego niemożliwości - nie wysiedziałbym na niej do końca. Teatr jest dla mnie sprawą przede wszystkim aktorów, a ponieważ istnieje coś takiego, jak urzeczenie aktorem, rzeczywiście czułem się urzeczony. Przede wszystkim Skibą jako Warholem. Zagrać naturalność tak pozersko sztuczną to naprawdę wielka sztuka. Choć miewałem problem z czasem spektaklu. Psychofizyka człowieka ma swoje normy wyporności po prostu.

Ł.D.: Tu rzeczywiście nawet geniusz aktorski nie zawsze pomoże. Iwona Bielska wspaniale odegrała swoją telefoniczno filmową scenę ze Skibą, ale jej utożsamienie z piekielną nudziarą trajkoczącą ponad pół godziny było tak doskonałe, że chciałem w nią rzucić butelką mineralnej, byle tylko przestała.

***

Jacek Waltoś

Wybitny malarz, rzeźbiarz, grafik, profesor krakowskiej ASP, członek byłej Grupy Wprost

Łukasz Drewniak

Krytyk teatralny, stale współpracuje z "Przekrojem"

Tadeusz Nyczek

Krytyk teatralny, literacki, plastyczny, wykładowca PWST w Krakowie, redaktor działu teatralnego "Przekroju"

Na zdjęciu: Krystian Lupa podczas próby "Factory".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji