Sabat czarownic i opryszków
Po raz już czwarty Teatr Dramatyczny daje warszawskiej publiczności okazję spotkania ze sztukami Friedricha Durrenmatta. Poprzednie konfrontacje były bardzo zajmujące i zachęcały niewątpliwie do kontynuowania znajomości. "Wizyta starszej pani", "Romulus Wielki", "Anioł zstąpił do Babilonu" przedstawiały teatr bogatej wyobraźni, szokujących spięć intelektualnych, ostrego dowcipu, dociekliwego poszukiwania istoty rzeczy pod skorupą utartych konwencji współżycia między większymi czy mniejszymi zbiorowiskami ludzkimi. Tamte sztuki pobudzały do myślenia, prowokowały nawet jakieś niepokoje natury moralnej - i to przede wszystkim nadawało im wysoką rangę w opinii polskiego widza, nie lubiącego, gdy się jego mózg pozostawia w stanie bezczynności.
Tej potrzebie podniecającej przygody intelektualnej i emocjonalnej "Frank V" nie przynosi pożądanej satysfakcji. Zaprezentowana ostatnio przez Teatr Dramatyczny "opera bankierska" Durrenmatta jest tylko transcendentalną groteską, doprowadzającą do absurdu znane prawdy o fascynującej sile pieniądza. Autora, jak się wydaje, zaabsorbowała tu do tego stopnia pomysłowość igraszek formalnych, że przesłoniła mu dość ubogą w istocie zawartość treściową jego sztuki. Można by ją skondensować w w jednym zdaniu, wypowiedzianym przez panią Otylię Frank, spiritus movens osobliwych transakcji banku gangsterów: "dwa mamy powody do dumy: nie załatwiliśmy dotąd żadnego uczciwego interesu i nigdy nie zwróciliśmy wpłaconych pieniędzy, i to w mieście, którego rzetelność i cnoty obywatelskie są przysłowiowe w całym świecie, w mieście, które ma policję zorganizowaną wzorowo."
Zapewne, jest w tej anegdocie materiał na widowisko w stylu angielskiej crazy comedy, ale Durrenmattowi-moraliście to nie wystarcza. Rozbudowuje więc fabułę makabrycznymi "ariami", towarzyszącymi frywolnie ponurej scenerii oszustw, morderstw i szantażów, Paul Burhard przyprawia obrazy muzyką, sala teatralna rozbrzmiewa dźwiękami orkiestry - słowem, wrażliwość widza atakowana jest jednocześnie ze wszystkich stron. Ten nadmiar efektów, jak każdy nadmiar, nuży zamiast bawić, przytłacza zamiast ożywić zdolność refleksji.
Reżyser Konrad Swinarski dał się zanadto pociągnąć istniejącemu rzeczywiście w sztuce Durrenmatta pokrewieństwu formalnemu z Brechtowską "Operą za trzy grosze" i wyciągnął z tego konsekwencje stylistyczne jak najbardziej niekorzystne dla odbioru "Franka V". Wolno przypuszczać, iż rozegrana w szybkim, błyskotliwym tempie ta "szalona" groteska pozwoliłaby łatwiej przełknąć niektóre mało strawne sytuacje i ciężkawy germański dowcip; tymczasem, zamiast sięgnąć do surrealistycznych środków wyrazu, reżyser posłużył się stylem Brechtowskiego realizmu epickiego. Nie wynikło z tego nic dobrego.
Rozbieżność między materią dramatyczną utworu a jego realizacją sceniczną zarysowała się także w wykonaniu aktorskim. Artyści Teatru Dramatycznego są nie lada specjalistami od interpretacji wszelkich nowoczesności - toteż w ich wykonaniu groteskowy dialog Durrenmatta ma na ogół właściwą barwę. Celują w tym szczególnie: Czesław Kalinowski (Frank V), Edmund Fetting (świetny szef personalny gangsterskiego banku), Jan Świderski (prezydent państwa), Ignacy Gogolewski (Frank VI), Wiesław Gołas (zdolny adept w rzemiośle opryszków), Barbara Klimkiewicz (nieodrodna córa dynastii Franków). Nieudanym natomiast pomysłem było zaproszenie znakomitej artystki, Idy Kamińskiej, do roli naczelnej czarownicy Durrenmattowskiej. Charakter talentu Kamińskiej predestynuje ją do ról tragicznych i w takiej właśnie roli, nie w zwariowanej grotesce, pragnęlibyśmy ją zobaczyć na polskiej scenie.
Scenografia Ewy Starowieyskiej, zaprojektowana wspólnie z Konradem Swinarskim, tworzy tło dla takiego widowiska, jakie mogłoby powstać ze sztuki Durrenmatta.
Orkiestrą i chórami dyryguje Janusz Jędrzejczak.