Nigdy nie być żoną
Na szczęście nikt nie poszedł w ślady Podkolesina i z widowni nie uciekł - o spektaklu "Ożenek" w reż. Linasa Marijusa Zaikauskasa w Teatrze Nowym w Zabrzu pisze Anna Wróblowska z Nowej Siły Krytycznej.
Pomijając satyrę społeczną, "Ożenek" Gogola jest komedią ogromnie smutną. Komedią o straconych zachodach miłości. Bo oto mamy pannę na wydaniu i czterech pretendentów do jej ręki. Kiedy wreszcie udaje jej się wybrać najlepszego (a przynajmniej najlepiej promowanego), on zwiewa w decydującym momencie. A podobno niestałość kobiety jest domeną.
Podobnie jest z zabrzańską inscenizacją "Ożenku" w reżyserii Linasa Marijusa Zaikauskasa - wiele zachodu, a efekt przeciętny. Na szczęście nikt nie poszedł w ślady Podkolesina (Krzysztof Urbanowicz) i z widowni nie uciekł. Zaikauskas wraz z zabrzańskim zespołem poszli w karykaturę i przerysowanie. Jednak nie udało im się zachować najważniejszego w takich zabawach - umiaru. Wskutek czego aktorzy dwoją się i troją, a widzowi pozostaje zmaganie się z przedobrzeniem.
Przaśny, nieraz nawet prostacki humor to najbardziej charakterystyczna cecha tego przedstawienia. Reżyser zafundował aktorom ekwilibrystykę rodem z najpodlejszych teatrzyków bulwarowych, zagrania wprost wyjęte z komedii slapstickowej, gdzie największe salwy śmiechu wywoływało wzajemne okładanie się postaci po łbach. W Zabrzu najgorzej w tej kwestii mają się aktorki. Muszą co chwila wymachiwać tyłkami odzianymi w pantalony lub odgrywać mało wyrafinowane scenki, w których najzwyklejsze sytuacje muszą mieć podtekst erotyczny. Niestety zawsze jest to podtekst zbyt nachalny i zbyt dosadny. Problemu nie stanowi tutaj zniesmaczenie tymi scenami, ale ich kompletna bezzasadność i bezużyteczność - cokolwiek się robi na scenie, trzeba wiedzieć, po co się to robi. A w tym wypadku celu na horyzoncie nie widać. Chyba, że chodziło o wywołanie salw rubasznego śmiechu wśród gimnazjalistów, którzy z pewnością tłumnie zagoszczą na "Ożenku". Tutaj Zaikauskas ma sukces murowany - publiczność nie dość, że będzie ryczała ze śmiechu, to jeszcze dorzuci jakiś elokwentny i subtelny komentarz w rynsztokowo-ulicznym stylu. Ale przynajmniej teatr będzie bliżej życia, a klasyka zostanie ożywiona.
Mimo ogromnych wysiłków, reżyserowi nie udało się totalne zepsucie przedstawienia. Jeśli daje się ono oglądać, to tylko dzięki aktorom, którzy zachowali zdrowy rozsądek i uniknęli przerysowania. Jolanta Niestrój-Malisz (Arina Pantelejmonowna), Amelia Radecka (Agafia Tichonowna), Grzegorz Widera (Koczkariow) i Krzysztof Urbanowicz (Podkolesin) rysują swoje postacie wyraźną kreską, ale nie popadają w groteskową przesadę jak pozostali członkowie zabrzańskiego zespołu.
Przesada w karykaturalnym sposobie gry koresponduje z przesadą w scenografii Margarity Misyukovej, która zagraciła scenę wszelkiej maści obrazami i obrazkami wiszącymi na ścianach. Jest nawet działający zegar z wahadełkiem, ale on tylko skupia uwagę widzów na liczeniu kolejnych godzin upływającego spektaklu. Także w długości trwania przedstawienia realizatorom nie udało się uniknąć przesady, wskutek czego widz jest przygwożdżony do fotela przez prawie trzy godziny. Na szczęście z jedną przerwą.