Artykuły

Inteligent, który został aktorem

Bywał dyrektorem, prezesem, posłem i senatorem, ale aktorstwo stawiał zawsze na pierwszym miejscu. Stworzył kreacje w repertuarze klasycznym i współczesnym, lecz najważniejsza była rola, którą odegrał w polskiej kulturze: rola inteligenta z XX w., który i w nowym stuleciu zdążył zaznaczyć swą obecność - o zmarłym Gustawie Holoubku pisze Zdzisław Pietrasik w Polityce.

Zaledwie parę miesięcy temu - grając Starego Aktora w telewizyjnym "Wyzwoleniu" w reżyserii Macieja Prusa-mówił: "Mój ojciec był bohater, a ja to jestem nic". Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie wpadł mi w ręce wycięty przed laty z "Dialogu" szkic Holoubka "Mój ojciec". "...Ojciec był wojakiem z temperamentu i powołania - pisał. - Oficer Drugiej Brygady Legionów Polskich, uczestnik kampanii karpackiej, swą niewielką resztkę życia, tę właśnie, którą wypełni! moje dzieciństwo, poświęcił innym, poza własnym domem".

Ojciec miał czeskie korzenie, matka pochodziła z małopolskiej wsi, co w su mie dawało Holoubkowi bardzo polski rodowód, choć do końca nie wiadomo było, jak właściwie wymawiać jego nazwisko. W 1939 r., mając zaledwie 16 lat, wzorem ojca wstąpił do wojska, po klęsce wrześniowej trafił do obozu jenieckiego. Niebanalny początek drogi życiowej jak na przyszłego aktora.

Po ojcu odziedziczył też pasję uczestniczenia w życiu publicznym, czego zwieńczeniem były zaszczyty, jakich dostąpił w dekadzie rządów towarzysza Edwarda Gierka, lubiącego pokazywać się wśród artystów. W 1980 r., jak wielu innych polskich inteligentów, którzy wcześniej ulegli czarowi I sekretarza KC, stanął po stronie buntujących się robotników. W Sejmie wygłosił porywające przemówienie, w którym oddał im hołd. To był wielki monolog, jakiego na Wiejskiej nigdy ani przedtem, ani potem nie słyszano. Choć nigdy nie chciał być traktowany jako autorytet, powrócił do życia publicznego w 1989 r., kiedy to aktorzy dawali się wybrać do parlamentu. Został senatorem, ale w tej roli nie czuł się chyba najlepiej. Naprawdę jego miejsce zawsze było w teatrze.

Czarował głosem, hipnotyzował oczami

Pośród setek anegdot o Holoubku jest i ta o jego odwiedzinach w obozie dla internowanych w Białołęce. "Jestem posłemmm" - przedstawił się strażnikom, co zrobiło na nich takie wrażenie, że natychmiast otworzyli bramę, o nic więcej już nie pytając. Ale w życiu nie grał. "Aktorstwo traktuję jako powołanie - mówił - ale zaraz po skończeniu artystycznych zajęć możliwie jak najszybciej wracam do rzeczywistości". Nawet w teatrze wyznaczał dla aktorów przestrzeń absolutnej prywatności, w której mogli odreagować stresy (słynny stolik do gry w kości zakulisami Ateneum). Miał czas dla przyjaciół - zawsze tych samych - okupując z nimi legendarny stolik w Czytelniku, a potem u Bliklego.

Nazywany aktorem intelektualistą, czarował głosem, hipnotyzował oczami. O tym głosie i o tych oczach historycy teatru zapisali całe strony. Pytany częstokroć przez dziennikarzy, na czym polega to jego intelektualne aktorstwo, odpowiadał żartem, że na przeciąganiu sylab. Zwykle przypominał też swój egzamin do szkoły teatralnej, kiedy to recytując "Testament mój" Słowackiego rozpłakał się, co wprawiło członków komisji w stan zakłopotania. Albo jedno z pierwszych wejść na scenę, nagłe zastępstwo w "Weselu" w roli Wojtka, kiedy to za kulisami usłyszał od słynnego Osterwy komplement: "Byłeś nadzwyczajny. Na szczęście nikt cię nie słyszał".

Potem już nigdy więcej nie zagrywał się na scenie, nawet w rolach tragicznych potrafił odnaleźć ironiczno-groteskowe półcienie. Widzowie mieli czasami wrażenie, iż wchodził na scenę niemal prywatnie, by najpierw posłuchać, o czym mowa, a dopiero potem się włączyć. "Tak zwane przeżycie dosłowne nie ma prawa zaistnieć w aktorstwie" - to było jego wyznanie wiary w sens uczciwego aktorstwa, któremu był wierny do końca.

22 minuty, które zmieniły Polskę

Jakie były naprawdę "Dziady" wystawione przez Dejmka z okazji 60 rocznicy rewolucji październikowej? Zdania historyków teatru są w tej kwestii podzielone, ale jedna rzecz nie podlega dyskusji - Holoubek stworzył kreację, jaka w teatrze zdarza się tylko raz na wiele lat. Wprawdzie po latach Dejmek mówił przekornie, w swoim stylu, że w atmosferze ówczesnych napięć społecznych wystarczyło wyjść na scenę w kostiumie Konrada, by spowodować eksplozję narodowych uczuć, ale też istnieją licznedowodyświadcząceotym.żebyłpod ogromnym wrażeniem kreacji.

W styczniowym, ostatnim wywiadzie dla "Polityki" Holoubek mówił, że rola Konrada nie sprawiała mu najmniejszego trudu, nie wyłączając Wielkiej Improwizacji. Od dawna wiedział bowiem, jak należy ją powiedzieć. W 40 rocznicę ostatniego przedstawienia "Dziadów" w Teatrze Narodowym jeszcze raz można było usłyszeć monolog aktora, utrwalony na taśmie magnetofonowej. Sam Konrad już nie wszedł na scenę, mocno schorowany aktor zasiadł na widowni, a mimo to jeszcze raz odegrał swoją najważniejszą rolę.

To był Konrad walczący z Bogiem nie na uczucia, lecz na rozumy. Tekst brzmiał czysto i logicznie, a zarazem bardzo zwyczajnie, jakby aktor dopiero w trakcie rozmowy domyślał ciągi dalsze. Kiedy magnetofon został wyłączony, Holoubek wstał na chwilę ze swego fotela, a publiczność biła długo brawa. To było pożegnanie z Warszawą, która - jak to Warszawa ma w zwyczaju - najpierw przyjęła go, przybysza z Krakowa i Katowic, z otwartymi ramionami, a potem traktowała raz lepiej, raz gorzej, a czasami nawet całkiem źle.

Umarł w przeddzień centralnych obchodów 40 rocznicy strajków studenckich, których nie byłoby - przynajmniej nie w tym terminie i nie w takiej postaci - gdyby nie jego trwająca 22 minuty Wielka Improwizacja, w której ci, co dostali się na widownię Narodowego, jak i ci, którzymusieli poprzestać na relacjach z drugiej ręki, usłyszeli wolny polski głos.

Pan Bóg był usatysfakcjonowany

Polskie kino nie wykorzystało Holoubka, Co może nie jest wyłącznie winą kina, dodajmy na usprawiedliwienie. Po prostu aktor z takimi warunkami nie pasował nie tylko do pojedynczych filmów, ale wręcz do całych nurtów narodowej kinematografu. Czy można na przykład wyobrazić go sobie w mundurze ułana, pędzącego z szablą w dłoni na niemieckie czołgi? Zresztą w mundurze żołnierza Ludowego Wojska Polskiego też nie byłoby Holoubkowi do twarzy.

Ciekawe, że Holoubek, ów polski inteligent, który został aktorem, nigdy nic wystąpił w filmie najbardziej polskiego reżysera Andrzeja Wajdy. Spotkali się tylko raz w telewizji i potem już nigdy więcej. Był natomiast aktorem Wojciecha Jerzego Hasa, o którym powiadał: "jestem wyznawcą tej samej religii artystycznej co on". Zaczęło się od roli alkoholika w "Pętli", potem były "Pożegnania" (bez wątpienia jeden z najwybitniejszych filmów polskich), "Rękopis znaleziony w Saragossie" i wiele innych, także pomniejszych ról.

Jak każdy wielki aktor, lubił czasami zagrać "coś zupełnie innego" i bywały to z reguły zaskakujące osiągnięcia. Był Napoleonem w komedii Leonarda Buczkowskiego "Marysia i Napoleon", ale też westernowym herosem w "Prawie i pięści" Jerzego Hoffmana. W "Ogniem i mieczem" pokazał się na chwilę w delegacji polskiej do Chmielnickiego, ale kiedy mówił, że nie siebie reprezentuje, lecz majestat Rzeczpospolitej, nagle stawało się jasne, że owa Rzeczpospolita warta jest każdej kropli przelanej krwi. Dziś mało kto o tym pamięta, ale to właśnie Holoubek żegnał zza kadru małego rycerza w zakończeniu "Pana Wołodyjowskiego" ("Panie pułkowniku Wołodyjowski! Dla Boga, panie Wołodyjowski, larum grają!...). W telewizyjnym filmie Dariusza Zawiślaka "Świąteczna przygoda" mówił głosem Pana Boga. Można przypuszczać, że Pan Bóg był usatysfakcjonowany.

Po raz pierwszy został dyrektorem w wieku 31 lat, kiedy powierzono mu opiekę artystyczną nad Teatrem Śląskim w Katowicach. Do legendy przeszedł stołeczny Teatr Dramatyczny pod jego rządami (1972-1983), scena wówczas na europejskim poziomie. Ateneum, w którym rządził do ostatnich chwil swego życia, nie miało w środowisku tak dobrej marki, a dla pokolenia naszych "młodych zdolnych" reżyserówbyło wręcz ostoją teatralnej konserwy. Parę lat temu zorganizowano nawet seminarium [spotkanie - przyp. e-teatr.pl] zatytułowane "Pany z Ateneum i chamy z Rozmaitości" , na którym "ojcobójcy" mieli ochotę osądzić starego aktora. Ale Holoubek nie przyszedł. Młodym odpowiedział reżyserując w 2004 r. "Króla Edypa" Sofoklesa. Jeszcze raz pokazał, że w teatrze liczą się nie efekty, lecz aktorzy, którzymają widzowi coś ważnego do powiedzenia.

Mówił Magdalenie Grochowskiej, autorce eseju "Tam cię zmielą jak młynek do kawy", zamieszczonego w "Gazecie Wyborczej", a następnie w książce "Wytrąceni z milczenia": "Król Edyp to jest moja odpowiedź Jarzynie i wszystkim tym, którzy posądzają nas o wstecznictwo, akademizm i mieszczaństwo. Ja nie odstąpię od tej estetyki, od wiary wpewne wartości. Nie można na scenie kopulować, bawić się cudzymi jądrami, nie można się obnażać, bo to jest wbrew - nie moralności! -wbrew naturze teatru".

Holoubek nie był pierwszym, który zaatakował estetykę modnego teatru, robili to bowiem i Zbigniew Zapasiewicz, i Jan Englert (który już po paru scenach wyszedł z "Fanta$y" Jana Klaty), ale i w tej konkurencji szef Ateneum nie miał sobie równych. Spór przeniósł bowiem na płaszczyznę ściśle artystyczną, odwołując się do niezbywalnych powinności teatru. Wiele różniło go z Kazimierzem Dejmkiem, z którym rozstali się w wielkim gniewie, ale zapewne mógłby powtórzyć za reżyserem, u którego zagrał rolę życia, iż teatr to miejsce, gdzie aktor winien istotnie mówić, a widz istotnie słuchać.

Jeszcze bardziej pusto

Być może za niedługi czas młodym trudno będzie zrozumieć: był wielki i sławny aktor, choć nie występował w telenowelach ani w turniejach, ani w reklamie, o którym bodaj nigdy nie napisały kolorowe pisma z "gwiazdą" w tytule.

Na razie nie jest jeszcze tak źle. Kiedy w Internecie pojawiła się wiadomość o śmierci Holoubka, z niepokojem zacząłem czytać komentarze, anonimowi autorzy potrafią bowiem nieraz wypisywać niestworzone rzeczy, nie bacząc na okoliczności. Tym razem jednak dominował ton powagi: szacunek dla zmarłego, odszedł ktoś bardzo ważny dla polskiej kultury... W prasie też od dawna nie było takiej zgodności, bez względu na barwy polityczne i charakter pisma. Więc jeszcze potrafimy zatrzymać się na chwilę w biegu, gdy czujemy, że ponieśliśmy dotkliwą stratę. "Odchodzą niepowrotnie, z niezawodną pewnością, nauczyciele naszego pokolenia, a wraz z nimi - cała formacja intelektualna i moralna, której ciągłość przechować nam trzeba pod grozą ruiny polskiej kultury" - pisał Leszek Kołakowski w 1974 r. w paryskiej "Kulturze", żegnając profesor Marię Ossowską. A ile było od tamtej pory podobnych pożegnań...

Parę wielkich nazwisk zostało, aż strach je wymieniać, bo to już ostatnie. Kiedy i oni odejdą, zrobi się jeszcze bardziej pusto i smutno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji